„Sweet Girl” od Netfliksa to przyjemny akcyjniak klasy B. Ale tylko do wielkiego twistu – recenzja
Jason Momoa to największa gwiazda nowego oryginalnego filmu akcji od platformy Netflix. Jak wypadła produkcja opowiadająca o zdesperowanym mężczyźnie, który próbuje pomścić śmierć żony? Odpowiedź na to pytanie jest złożona, bo „Sweet Girl” posiada fabularny twist godny M. Night Shyamalana.
OCENA
Netflix w ostatnich latach wypuścił kilka oryginalnych filmów sensacyjnych z gwiazdami w rolach głównych. Chodzi o takie produkcje jak „6 Underground”, „The Old Guard”, „Tyler Rake: Ocalenie” czy „W strefie wojny”. Kolejnym tytułem na tej systematycznie powiększającej się liście jest zaś „Sweet Girl” z Jasonem Momoą na pierwszym planie. Aktor znany przede wszystkim z występów w DCEU oraz 1. sezonie serialu „Gra o tron” pełnił przy tym projekcie również rolę producenta i otwarcie podkreśla, że to w jakimś stopniu jego dziecko.
Po obejrzeniu „Sweet Girl” nie dziwi mnie, że urodzonemu w Honolulu aktorowi tak zależało na tym filmie. Dostaje tutaj bowiem okazję, by zagrać coś nowego i sprawdza się w tym całkiem dobrze. Co wcale nie oznacza, iż mamy tutaj do czynienia z wybitnie udanym dziełem. „Sweet Girl” to mieszanka rozwiązań typowych dla kina akcji z lat 80. ze współczesną opowieścią o silnej lewicowej wrażliwości. Żadna z tych połówek nie wychodzi tutaj jednak poza średnią ustaloną dawno temu przez filmy klasy B.
Sweet Girl – recenzja filmu platformy Netflix:
Głównym bohaterem produkcji jest Raymond „Ray” Cooper. Gdy go poznajemy to wciąż szczęśliwy mąż i ojciec, ale ten idylliczny stan nie trwa długo. Żona Coopera (grana przez Adrię Arjonę) wkrótce rozpoczyna długi i ciężki bój ze złośliwym nowotworem. Jej los wydaje się przesądzony, gdy na rynek trafia tańszy zamiennik leku będącego w stanie uratować jej życie. Szczęśliwe zakończenie jest już niemal na wyciągniecie ręki, gdy wielka korporacja zmusza konkurenta do wycofania nowej wersji leku.
Pani Cooper umiera i pozostawia w żałobie męża wraz z dorastającą córką. Próbę powrotu tej dwójki do normalności kilka lat później przerywa dziennikarz badający sprawę rządowej korupcji i przestępstw popełnianych przez szefów firm farmaceutycznych. Ray zgadza się na spotkanie z mężczyzną, ale obaj zostają zaatakowani przez nieznanego sprawcę. Co nierozerwalnie wiążę rodzinę Cooperów z tą tajemniczą sprawą.
Trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że nie jest to w żadnym razie przesadnie oryginalna historia. Samotny mężczyzna stający naprzeciw wielkiej korporacji i desperacko walczący z kolejnymi falami przeciwników, to w zasadzie niezmienny archetyp kina akcji lat 80. Twórcy „Sweet Girl” starają się trochę zamieszać w tym schemacie poprzez obecność młodej Rachel Cooper (w tej roli Isabela Merced). Rzecz w tym, że wychodzi im to okropnie nijako. Przede wszystkim dlatego, że Rachel nie bierze w ogóle udziału w akcji i bardzo długo ma minimalne znaczenie dla fabuły. Widzowie dowiadują się później dlaczego scenarzyści zdecydowali się na taką opcję, ale podane rozwiązanie wcale nie czyni filmu Briana Andrew Mendozy lepszym.
„Sweet Girl” bardzo długo wpisuje się w rolę zwyczajnego filmu akcji klasy B. Potem następuje jednak fabularny twist, jakiego dawno w kinie nie widziałem.
Nowy film Netfliksa, mówiąc wprost, nie jest niczym nadzwyczajnym. Natomiast nie ogląda się go z jakimś wielkim bólem serca. Jason Momoa dostaje tutaj kilka emocjonalnych scen, w których dostaje szansę na pokazanie czegoś nowego. Zwykle gra cichych twardzieli, więc dla niego to na pewno była okazja do rozwinięcia się jako aktor. W scenach walki też radzi sobie przeważnie bardzo przyzwoicie, choć od strony choreografii dostajemy raczej standardowe popisy kaskaderskie. Wiele wyobraźni w ich przedstawienie na ekranie raczej nie włożono. Nie czyni to „Sweet Girl” filmem złym czy męczącym, ale w połączeniu z nieco banalną fabułą umiejscawia go pośród typowych średniaków. Czymś podobnym można by się może zachwycać 30 lat temu, ale dzisiaj to nic nowego pod słońcem.
A przynajmniej coś podobnego mógłbym napisać, gdyby nie rzeczony twist. Z powodu embarga nałożonego przez firmę Netflix nie mogę zdradzić jego szczegółów (zresztą wolałbym tak czy inaczej tego uniknąć z racji na spoilery), ale pominięcie go całkowicie milczeniem byłoby niemożliwe. Z tej racji, że ten jeden zwrot akcji rekontekstualizuje wszystko to, co dopiero pory zobaczycie na ekranie. Zostaniecie w jakimś sensie oszukani tylko po to, żeby twórcy mogli zakrzyknąć: „Aha! Mamy was!”. Być może komuś taki fabularny diabeł z pudełka przypadnie do gustu, ale z mojej perspektywy to tania i w gruncie rzeczy okropnie głupia sztuczka. Bo działająca tak naprawdę na szkodę filmu i niwelująca te krótkie momenty, gdy wcześniej dostaliśmy tam prawdziwe emocje między dwójką głównych bohaterów.
Trudno mi zrozumieć motywacje kryjące się za taką decyzją twórców. Nie mam nic przeciwko filmowi, który chce być po prostu dziełem klasy B. Ni mniej, nie więcej. W jakimś stopniu to nawet szanuję, choć na bazie opowieści o Wielkiej Farmacji na pewno dałoby się skonstruować coś o większej dramaturgii i mniej oczywistych emocjach. Nie jestem w stanie jednak zaakceptować, że w 2021 roku jacyś filmowcy nadal sięgają po tak zgrane chwyty, których widzowie fundamentalnie i powszechnie nie znoszą. Czyżbyśmy doszli do momentu, gdy głupie twisty w stylu M. Night Shyamalana znowu stały się modne, zamiast globalnie wyszydzane? Mam nadzieję, że nie.
- Czytaj także: Stephen King przeszedł metamorfozę z mistrza horrorów do pisarza thrillerów i kryminałów. Skąd wzięła się ta zmiana?
*Autorem zdjęcia głównego jest CLAY ENOS/NETFLIX © 2021.