REKLAMA

Szybcy i Wściekli: Tokio Drift vs Initial-D

Minister cenzury i kinomanii z ramienia ekipy Playback.pl ostrzega: opinie zawarte w tym tekście są wysoce stronnicze i mogą urazić gusta i guściki niektórych czytelników. Zawarte poniżej informacje mogą także powodować nieodpartą chęć pójścia do kina lub pobliskiej wypożyczalni filmów. Czytać na własną odpowiedzialność. Autor niniejszym umywa ręce od wszelkich następstw lektury kolejnych paragrafów

Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Wśród wielu maniaków prędkości i szybkiej akcji bez problemu znalazłoby się duże stadko wirtualnych ścigantów. Równie duże ugrupowanie będzie tworzyć "masa" chłonąca wideo przekazy z rykiem silników i piskiem opon w tle. I ci pierwsi i ci drudzy, na bank pamiętają kultowe już obrazy spod znaku czterech kółek... Niegdyś królowały filmy drogi, w których główny bohater stanowił niejako odwzorowanie motywu kowbojskiego jeźdźca bez celu, przemierzającego prerie (h)Ameryki. Lecz od tego czasu dużo się zmieniło. Ze wschodu na zachód, z północy na południe, rozprzestrzeniła się moda na "importy" i ich całkiem znaczne modyfikacje. Tak oto narodziła się mania tuningowych zmagań jednostek wysoce buntowniczych...

REKLAMA

W pościgu za tą modą, przemysł filmowy zmienił dość diametralnie swoje prototypy. Miejsce dotychczas zajmowane przez niezłomnych kierowców zaczęły przejmować ich maszyny. I choć nadal można znaleźć szczątkowe i proste do bólu fabuły czy rysy psychologiczne bohaterów, z wyjątkiem paru chwalebnych szczegółów, obrazy jakie są nam serwowane kręcą się wokół możliwości potworów na czterech kółkach.

Część z was, drodzy czytelnicy, może się nie zgodzić z opiniami. Szanujemy ich... zdania. Ale nim stwierdzicie, że autor znowu popadł w jakiś rozstrój nerwowy i właśnie leczy tym tekstem swoje życiowe wpadki, pozwólcie, że zadam wam pytanie. Czy potraficie wymienić imiona ludzkich bohaterów "Gone in 60 seconds" (w reżyserii Dominica Seny, z Cage'm i Jolie w rolach prawie głównych, ten z 2000 roku)? A modele aut jakie były "głównymi" bohaterami? Czy w końcu potraficie przypomnieć sobie jak się nazywał mistrz cechu złodziejskiego grany przez Cage'a? Tia... Będzie problem. Ale już na pewno potraficie sobie przypomnieć imię perełki Shelby GT 500 z 1967roku (o ile sie nie mylę). Tak, Eleanor. O tej metalicznie grafitowej nitro-wzmocnionej maszynce z finalnego pościgu mowa... Pewnie nawet łatwiej wam sobie przypomnieć jej wygląd i dźwięk, niż wygrzebać twarze głównych bohaterów. A widzicie!

Jednak nie o remake'u pierwszych "60 sekund" w reżyserii H.B. Halicki'ego (skądinąd o niebo lepszych od tych z Cage'm za kierownicą), ani o klasykach gatunku, jak "Bullitt" czy "The Italian Job", pisać tu będę. Nie będzie też ni słowa o komediowych filmach pokroju "Bandzior ucieka" czy "Wyścig Canonball". Nie planuje też historii nierozgarniętych "Diuków z Hazzardu". Nie, o nich ten tekst na pewno nie będzie. Skupię się m.in. na stylowych popisach przy dużych prędkościach. Tak, co poniektórzy już wiedzą, gdzie zmierzam. Szybcy się wściekli i ponownie atakują ulice, tym razem rozbijając się nie w Stanach (choć po części także i tam) lecz w "kraju kwitnącej wiśni". Najnowszy drift po Tokio ponownie zabiera nas w świat nielegalnych wyścigów, pięknych lasek w kusych i obcisłych ubrankach wydatnie podkreślających wdzięki i, co najważniejsze, wspaniałych aut. Lecz nie jest to jedyny obraz dotyczący trudnej sztuki efektownego pokonywania zakrętów... Ale o tym później.

Wzorem poprzednich części film nie ma jakiejś głębszej fabuły (ot główny bohater poznaje laskę, z którą nie powinien nawet wymieniać spojrzenia, zyskuje przyjaciół i wrogów, walczy o reputację, pokonuje w wyścigu złego "Drift Kinga" tym samym detronizując go, a potem juz żyją długo i szczęśliwie), ale i tak jest z nią znacznie lepiej niż wcześniej. Akcja, jak zwykle w tej serii, szybka, mimo to dobrze się wpasowała w fabularne przekręty. Bohaterowie, jak zwykle płytcy, choć widoczna jest coraz głębsza ich budowa. A auta? Auta jak zwykle z najwyższej półki - silvia s15, skyline r34, 350z, rx-7, rx-8, evo... Jakby tego było mało, dodge viper i ford mustang. Tak dla "hamerykańskich" maniaków muscle-car'ów. Słowem, czym chata bogata. Sekwencje wyścigowe znacznie lepsze od poprzedniczek serii, zwłaszcza te na terenie Tokio. Istny balet na czterech kołach. Aż dech zapiera! Driftujące zatłoczonymi ulicami cudeńka chyba tylko dzięki reżyserii "unikają" innych uczestników ruchu drogowego. Oczywiście nie tylko to jest naciągane... Pełno pomniejszych gagów, jak chociażby jednowieczorowa transplantacja i przebudowa Mustanga z wykorzystaniem części Skyline'a (w rzeczywistości na potrzeby filmu taki pojazd powstał, lecz budowa zajęła zdećko dłużej). Mimo to akcja obrazu i humor, jakiego można się doszukać w wielu scenach, rekompensuje niedoróbki.

Swoją drogą, oglądając film długo się zastanawiałem co też ma wspólnego najnowsza odsłona z poprzednimi. Wtedy bowiem było oczywiste. W pierwszej części Brian O'Conner (grany przez Paula Walkera) jako tajny policjant próbuje rozpracować i rozbić od środka szajkę złodziei posługujących się "wzmocnionymi" brykami. Druga część przenosi nas dalej w jego "karierze" ulicznej, po tym jak został wyrzucony za puszczenie wolno szefa wspomnianej szajki. Ponownie jego "talenta" pozwalają zdobyć serce dziewczyny a nas przykuć na jakiś czas do ekranu. W trzeciej jednak odsłonie owego bohatera nie ma. W zamian za to mamy ulicznego rozrabiakę i mechanika w jednym, ścigającego się, a jakże, m.in. o "prawo do samicy" (i to nie byle jakiej - Nikki Griffin).

Postać grana (o ile można to nazwać grą...) przez Lucasa Blacka jest porywcza i przez to musi się przenieść do ojca, za pacyfik... Niedługo trwa jednak rozłąka Seana Boswella, teraz rzuconego na głębokie wody życia w Japonii, od aut i towarzyszących im pięknych kobiet i silnych emocji. A zatem, jak to poruszono w jednej z recenzji: "Dlaczego jest w Tokio? Przez wyścigi. Jak poznaje tu ludzi? Przez wyścigi. Kogo poznaje? Laski. Czemu wpada w kłopoty? Przez wyścigi i laski. Jak się z nich wykaraska? Przez wyścigi i laski. Co robi po finalnej walce? Wyścigi w towarzystwie lasek... Jaki jest morał tej historii? Przez wyścigi do lasek..." Hmm, jakoś ciężko tu upchnąć nawiązania do poprzedniczek... Mimo to w zasadzie się to udaje. A dokładniej dopiero ostatnia scena ostatecznie potwierdza przynależność filmu do rodziny "Szybkich i wściekłych". Jaka to scena? Zajrzyjcie do kin i wypożyczalni, obraz obejrzyjcie, to się dowiecie ;-).

Dobrze, czyli w zasadzie powiedziałem wszystko co chciałem, tak? Ale, ale, zaraz, zaraz... Coś tu nie gra... Albo i gra, bo gier o podobnej tematyce jest mnóstwo (ot chociażby "Potrzeby prędkości" począwszy od pierwszego "Podziemia", Syndykat Ulicznych Wyścigów, czy Juiced...). I w wielu z nich mamy do czynienia z driftami. Driftami, które są areną zmagań w obecnej części "Szybkich i wściekłych". Oczywiście miejskie przymiarki na parkingach prowadzą do ostatecznego, ryzykownego, finałowego wyzwania. Zjazd trasą górską... Brzmi znajomo? A może dodam jeszcze, że jechać będą nowoczesny 350z i pooperacyjny Mustang? Tak, a jakże by inaczej... Najnowszy NFS Carbon aż kipi od nawiązań... Wystarczy spojrzeć nań. Potężny amerykański muscle-car i nowoczesny japoński sedanik po tuningu... Jakoś bardzo podobne...

Skąd jednak pomysł driftu po górskich krętych ulicach wokół Tokio? Zapewne stąd, że tam właśnie rodziły się gwiazdy tego, nieco nielegalnego, sportu... Tam też testowane były pierwsze setupy aut do wyścigów tego typu. Nie bez powodu właśnie na tych trasach umieszczono akcję wielu wyścigów z mangi i anime o wdzięcznym światowym tytule Initial-D. Traktuje ona o przygodach Takumi Fujiwary, jego znajomych i rodziny (a dokładniej ojca, Bunty Fujiwary). A kim jest Takumi? To bardzo dobry kierowca, który opanował trudną sztukę driftu na górskich trasach przewożąc tofu samochodem ojca. Samochodem, który obecnie uważany jest za kultowego. Toyota Corolla AE86 Trueno. Ten sam model, którym w rzeczywistym świecie rozpoczął wielką karierę Keiichi Tsuchiya, powszechniej zwany Drift Kingiem. Jak widać macki powiązań SiW:TD sięgają głebiej niż zwykły użytkownik mógłby przypuszczać... Mimo to, "Tokio Drift" to film na wskroś amerykański. Mamy bowiem fabułę iście amerykańską, bohaterów prawie amerykańskich, i targetowanie na amerykański rynek maniaków tuningu. A że zwykłych pościgów już w kinie wiele było i doprawdy ciężko cośkolwiek nowego wymyślić, sięgnięto tam, gdzie zapewne konkurencji światowego formatu nie ma. Do driftującego podziemia...

Szczęściem jednak, nie jest do końca prawdą stwierdzenie o braku konkurencji. Wiadomo, manga i anime raczej nie zastąpią filmu. Zwłaszcza, że najnowszy "szybki i wściekły" film dysponuje paroma niezłymi pościgami, wieloma ładnymi autkami, a także obsadą - i tu ukłony w stronę tych, którzy wybierali wszystkie te "spódniczki" ;-)... A jednak da się przy mniejszym koszcie zrobić ciekawszy film z pościgami po górach. Jak? Wystarczy zekranizować cieszący się ogromną popularnością tak w Japonii, jak i na świecie, mangowo-anime serial. Na dowód wiary w sukces filmu można wskazać na fakt, iż na potrzeby obrazu Toyota zgodziła się zbudować 3 Trueno (wycofane z produkcji w 1987). I to one będą głównymi samochodowymi bohaterami. Choć nie jedynymi. Towarzyszyć będą i inne autka, ale żadne nie będzie tak pstrokate jak "szybkie i wściekłe"... W przeciwieństwie jednak do amerykańskiego dzieła, tu auta schodzą na nieco dalszy plan.

REKLAMA

Czy szefowie Toyoty zatem dobrze postąpili, budując Trueno'sy? Uważam, że tak... Film na pewno bardziej przybliży światu historię rodziny Fujiwara. Szkoda tylko, że jak przy każdej adaptacji, traci się na rzeczywistych powiązaniach, porzuca się niektóre fakty, a inne odpowiednio zmienia. Nie obyło się bez podobnych zabiegów i w tej produkcji. I, poza dość słabym aktorstwem niektórych z odtwórców, to by było na tyle jeśli mowa o wadach obrazu Wai Keung Lau i Siu Fai Mak. No może jeszcze brak kawałków z OST anime. Z drugiej strony, film jest ciekawszy od amerykańskiego. Pokazuje też ludzi w formie bardziej "ludzkiej". Mamy więc osoby ciężko pracujące na swe, i auta, utrzymanie. Mamy bardziej rzeczywiste spojrzenie na świat, a nie przez ten amerykański pryzmat nic-nie-robienia. I może właśnie dlatego ten film może lepiej trafić do człowieka. Do człowieka, który lubi zobaczyć coś bliższego prawdzie aniżeli czystym fantastycznym wypocinom. Również bohaterowie są dość ciekawi. Ot Bunta wiecznie pijany, jego syn znudzony i zaspany zarazem (nawet podczas emocjonujących wyścigów "na krawędzi"). Samozwańczy "królowie gór" agresywni i pewni swojej wyższości...

Istotnym atutem Initiala-D jest wiele nawiązań tak do scen komiksowych, ups! przepraszam - mangowych, jak i do anime. Sposób przedstawiania historii, realizacji ujęć wyścigów, czy przedstawiania twarzy bohaterów... Wszystko to sprawia, że fani twórczości Shuichi Shigeno skończą seans z wypiekami na ustach ;-). Inni docenią realistyczniejszy obraz sytuacji i nieco głębszy "bakgrałnd" wyścigów. Ogólnie zaś, obejrzawszy filmowego Initiala-D, ma się dziwne (i w pełni sprawiedliwe) uczucie sztuczności i braku realizmu wszystkiego spod znaku Tokio Drift. Mimo to pragnąłbym podsumować wypowiedź tak. Oba filmy pokazują piękne auta i wspaniałe umiejętności kierowców. Jednakże produkcja amerykańska jest sztucznie przesadzona, podczas gdy chińska (sam Initial-D jest japoński, ale film zrobili sąsiedzi) bardziej rzeczywista. Pierwsza się skupia na szybkiej akcji i pięknych autach, druga na technice prowadzenia i głębi bohaterów. A zatem, jeśli planujecie udać się na najnowszego "Szybkiego i Wściekłego" nie omieszkajcie też obejrzeć Initiala-D. Obiecuję, nie rozczarujecie się... I tym optymistycznym zapewnieniem kończę swe rozważania. A teraz cztery litery w troki, i do wypożyczalni DVD po film, jasne?!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA