REKLAMA

Takie Arctic Monkeys można w końcu słuchać

I mieć z tego niesamowitą przyjemność, tak jak za czasów Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not z 2006, pierwszego albumu Małp. Minęło siedem lat i w końcu mogę powiedzieć: słucham Arctic Monkeys - tak jak za licealnych czasów. Wróciła energia, wróciło to magiczne „coś” niedające mi spokoju, przyjemność ze słuchania i przemożna chęć chwycenia instrumentu, gdy tylko słyszę jakiś riff. Po prostu nie da się oderwać od AM – najnowszej, piątej już płyty Arctic Monkeys.

Takie Arctic Monkeys można w końcu słuchać
REKLAMA

Porównałem AM do Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not ze względu na wielką moc jaka kryje się na tych albumach, ale na tym wszelkie podobieństwa między tymi krążkami się kończą. Od 2006 roku Arctic Monkeys szli utorowaną przez siebie indie rockową drogą, każdy kolejny album był nudny jak flaki z olejem. Energii ubywało z każdym nowym wydawnictwem. Wraz z nastaniem 2013 roku ten stan rzeczy uległ zmianie.

REKLAMA

Przyszły ciężkie riffy, mocna sekcja rytmiczna z wyraźnym basem i prostym rytmem wybijanym przez perkusistę. Jedynie wokal Alexa Turnera się nie zmienił, nadal jest wysoki, momentami irytujący, ale tylko momentami, nigdy wcześniej mi się to nie zdarzało. Na AM przez większość czasu głos Alexa mi się podoba. Oczywiście lepiej by było gdyby wokalista palił dwie paczki papierosów dziennie i butelkę whisky, wtedy byłoby jeszcze bardziej rockowo i drapieżnie, ale też pewnie mniej oryginalnie i Brytyjczycy brzmieliby jak każdy psychodeliczno-rockowy zespół zza oceanu, a tak nie jest.

Trudno mi się jednak wyzbyć uczucia, że gdyby tylko Arctic Monkeys zamienili Alexa Turnera podczas sesji w studio na Josha Homme’a, to AM mógłby być uznany za kolejny materiał Queens Of The Stone Age. Trochę mniej psychodeliczny, ale na pewno przebojowy (może nawet bardziej niż …Like Clockwork) i mocno trzymający za gębę do końca, tak jak QOTSA to umieją robić. Gdyby to jeszcze nie było jasne, to napiszę wprost, AM strasznie mi się podoba. Z recenzją zwlekałem trochę, żeby mieć pewność co do moich odczuć. Minął ponad tydzień a album podoba mi się tak samo jak na początku. Ba, od trzech miesięcy (wydania …Like Clockwork) niczego nie słuchałem tak często jak AM. Jaram się jak gimbus, wiem, ale ciężko czuć się inaczej.

Pominę analizę odgrywanych już tysięczny raz singlowych Do I Wanna Know? i R U Mine? Te kawałki są po prostu świetne (ale wcale nie najlepsze na płycie), łatwo wpadają w ucho, podrywają do góry i tyle. Tak czy siak, cieszę się, że na AM Arctic Monkeys szybko się z nimi rozprawili wrzucając je jako pierwsze na liście, bo dalej jest tyle rzeczy wartych uwagi, a dokładnie to 10 rzeczy/piosenek.

W zasadzie to na siłę próbowałem znaleźć jakiś słaby punkt płyty. Bawiąc się w behawiorystę na zmianę puszczałem sobie AM i jednocześnie oglądałem zdjęcia nowej Miley Cyrus, nie pomogło. Uwielbiam tę płytę od początku do końca.

Najbardziej chyba za to rockowe zacięcie, którego ostatnio mi brakowało. Arabella jest najlepszym przykładem takiego brzmienia i oddaje schemat całej płyty – prosto, rytmicznie, a przy tym melodyjnie. Ok, może na początku piosenka snuje się niczym powietrze wolno uciekające z trzewi, ale później wchodzi ostry gitarowy riff - taki jaki znamy ze starych czasów brytyjskiego hard rocka, czyli War Pigs Black Sabbath – i tykanie hi-hatu, które zwiastuje jatkę na blachach i strunach. W podobnym klimacie utrzymany jest hipnotyzujący I Want It All.

Reszta płyta już nie opiera się tak bardzo na przesterach i ścianie talerzy, a głównie na liniach melodycznych odgrywanych przez bluesowo brzmiące gitary i bas, który wraz z perkusją podkreśla prostotę w budowie piosenek – tak jak w One For The Road i Why'd You Only Call Me When You're High?. Ten ostatni kawałek Josh Homme próbowałe scoverować, ale średnio mu to wyszło zważywszy, że jego głos jest niższy od Turnera.

Na AM jest też momentami balladowo, a w tej wolniejszej części płyty bywa dosyć różnie. O ile na przykład I Wanna Be Yours jest genialnym przykładem tego jak się powinno robić ballady, to już No.1 Party Anthem czy Mad Sounds są trochę nudnawymi piosenkami kojarzącymi się ze smutnymi powrotami do domu, po rozstaniu z dziewczyną/chłopakiem.

REKLAMA

No dobra, na koniec zostawiłem sobie moich dwóch faworytów – Fireside i Snap Out Of It. Tak bardzo jak Fireside sprawia, że mam ochotę zaszyć się w domu ze słuchawkami na uszach, słuchając tych organów i chórków w tle oraz gitarowego solo, tak Snap Out Of It powoduje u mnie chęć wybiegnięcia na ulicę i odprawiania jakiegoś dziwnego tańca rodem z Weapon Of Choice. Po prostu wszystko tutaj jest na swoim miejscu, pianino, gitara rytmiczna, wyrazisty wokal. Nie zmieniłbym w zwrotce i refrenie ani jednej nuty, szczególnie w refrenie, który jest wprost niesamowicie przebojowy.

AM to album jakiego oczekiwałem po usłyszeniu Do I Wanna Know? i R U Mine?. Nic nie jest tutaj tworzone na siłę, łatwo poczuć świeżość i niezwykły talent do tworzenia wspaniałych melodii. Gdybym tylko spotkał chłopaków z Arctic Monkeys, z przyjemnością bym się im ukłonił i podziękował. Takich płyt życzyłbym sobie więcej.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA