Rzadkim zjawiskiem jest dobra, telewizyjna adaptacja książki. Z pewnością jest lepiej niż 10 lat temu, ale bardzo dobre czy przynajmniej dobre seriale – powstałe w oparciu o literacki pierwowzór – każdego roku są na wagę złota. W tym sezonie gorąco liczę na to, że „The Strain” spełni moje oczekiwania, a „Under the Dome” nie obniży lotów po całkiem niezłym (koniec końców) pierwszym sezonie. Na całe szczęście jednak, na każdą przyzwoitą produkcję musi przypaść coś słabego i… o to mamy "The Last Ship”.
Chociaż w tym wypadku „słabe” nie równa się „nie oglądać pod żadnym pozorem”, "The Last Ship" jest słabym serialem, ale chyba dzięki temu właśnie mam chęć oglądać go dalej. Fabuła - oparta o powieść o tym samym tytule, autorstwa Williama Brinkleya – ma budowę cepa. Prosty schemat, w którym widza zabiera się z punktu A do punktu B, wyjaśniając wszystko po drodze razi w oczy. Dostajemy na tacy główny wątek i jego się trzymamy, poza nim wszystko budowane jest jak domki z kart.
Przynajmniej oglądając "The Last Ship" nie sposób się pogubić. W Egipcie pojawia się wirus, który wytrzebia całą wioskę, za jego śladem podąża mikrobiolog Rachel Scott (Rhona Mitra). W ramach tajnej misji rządowej, trafia na okręt (pancernik) USS Nathan James, który wybiera się na misję szkoleniową w okolice bieguna północnego. Po 4 miesiącach szkolenie kończy się, żołnierze chcą wracać do domu, kapitan statku Eric Dane (Tom Chandler) wydaje rozkaz i... okazuje się, że to nie takie proste, bo świat jaki znali jeszcze parę miesięcy temu, nie istnieje.
Zadaniem doktor Scott – zleconym przez rząd amerykański - było pozyskanie pierwotnego szczepu wirusa, który w ciągu 4 miesięcy zdążył wybić 80% populacji ludzkości, a następnie przygotować szczepionkę. Kiedy Nathan James pływał po arktycznych morzach, upadały rządy państw (oczywiście prócz USA, ponieważ rząd schował się w bunkrze pod Białym Domem), a ludzkość w mgnieniu oka przestała istnieć. Amerykański pancernik wydaje się więc ostatnią nadzieją ludzkości. Patetycznie prawda? To dołóżmy do tego jeszcze kapitana Dane’a (z kwadratową szczęką, zachowującego się jak bohater filmów akcji z lat 80-tych), jego konflikt z doktor Scott (z seksualnym napięciem), a otrzymamy przepiękny kicz – notabene, za który odpowiedzialny jest m.in. Michale Bay, jako współproducent.
W rękach amerykańskich żołnierzy (po raz kolejny) i pani mikrobiolog spoczywa los gatunku homo sapiens – to gruba nić fabularna, po której podążamy do kłębka. Pojawiają się również gdzieniegdzie poboczne wątki miłosne, ale szybko znikają, bo na horyzoncie pojawia się postać kapitana Dane’a, który musi uratować cały świat (dosłownie) własnymi dłońmi – chociażby wymieniając bezpiecznik. Na domiar złego (czyli przewrotnie dobrego), aktorzy wypadają okropnie. Ich dialogi są sztuczne, pełne patosu (szczególnie te od kapitana) i sprawiają wrażenie, jakby były pisane tylko po to, żeby pchnąć akcję jak najszybciej do przodu.
Wisienką na torcie są efekty specjalne, które – eufemistycznie rzecz ujmując – nie zwalają z nóg, zrzucam to jednak na karb budżetu, bo ten ewidentnie nie jest zbyt wysoki. Interesujące jest jednak to, że ja jestem strasznie ciekaw, jak ten pancernik i jego załoga sobie poradzą, jak wygląda ląd i czy go w ogóle ujrzymy (pamiętajmy o budżecie). Może kapitan Dane rozerwie na klacie koszulę, weźmie ckm do ręki i sam będzie bronić statku przed atakami wrogich sił? Twórcy mogą nas jeszcze porządnie zaskoczyć, dlatego "The Last Ship" będę śledzić, jak dobre (bo złe) kino klasy B.