Po obejrzeniu kilku zwiastunów, nie robiłem sobie nadziei, że najnowszy Predator będzie filmem dobrym. Nie myliłem się, ale ku mojemu zdziwieniu, z seansu wyszedłem w gruncie rzeczy zadowolony. Na mało której komedii śmiałem się tak głośno.
OCENA
Predator z 1987 roku z Arnoldem Schwarzennegerem w roli głównej jest jednym z moich ulubionych filmów. Ten obraz ociekał klimatem grozy, a wycieczka widza do odciętej od świata dżungli powodowała dreszczyk emocji. Używający kamuflażu stwór, który polował na ludzi dla sportu, był przerażający. Tajemniczy.
Niestety, na przestrzeni lat Predator w kinie rozmienił się na drobne. Obiecywany nam powrót serii do korzeni uznałem za dobrą monetę, ale zwiastuny rozwiały moje nadzieje. Zdaję sobie też sprawę, że po 30 latach nie da się klimatu pierwowzoru uchwycić 1 do 1, a nawet jeśli, byłby to już tylko odgrzewany kotlet.
Nie spodziewałem się jednak, że The Predator będzie parodią samego siebie.
Nie potrafię traktować filmu Shane’a Blacka (który, co ciekawe, był aktorem wcielającym się w ofiarę Predatora trzy dekady temu) jako pełnoprawnego sequela dwóch pierwszych odsłon, chociaż film właśnie tak był reklamowany. Predator ze Schwarzennegerem był w końcu filmem mrocznym, ciężkim i nakręconym… na poważnie.
The Predator to z kolei kino, które bawi się formą. Czerstwe żarty leją się strumieniami, a sceny gore są po prostu karykaturalne. Predatora odarto z tajemnicy, a do tego bohaterowie podejmują kuriozalne decyzje, są przerysowani do granic żenady, a akcję napędza głównie deus ex machina.
Nawet nie chciało mi się szukać dziur logicznych w fabule.
Wygląda na to, że reżyser miał najpierw pomysł na zaledwie kilka naprawdę niezłych scen, a później dopisał do nich masę innych, już bez polotu. Na koniec połączył je na siłę dopisaną warstwą fabularną, która tylko ledwie co trzyma się kupy - niczym w jakiejś slapstikowej komedii pomyłek.
Film z początku jednak udaje, że nowa historia ma znaczenie. Dowiadujemy się, że ludzkość kilka dekad wcześniej zaczęła badać rasę Predatorów, która coraz częściej odwiedza nasz glob. W dodatku pojawia się renegat, którego ściga jeszcze większy od niego dredziasty kosmita.
Predator, a właściwie Predatorów dwóch.
Opowieść rozgrywa się w czasach współczesnych, gdy kolejny stwór z kosmosu trafia na ziemię. Namierza go tajemnicza organizacja, która od lat tropi Predatorów z nadzieją na zbadanie ich technologii. Najnowszy gość rozbija się w - a jakże - dżungli, gdzie napotyka pierwszy oddział głównego bohatera.
Shane Black serwuje nam (i sobie) powrót do przeszłości. Widzimy potwora, który brutalnie morduje ludzi dla sportu. Jednemu z nich udaje się jednak unieruchomić Predatora i uciec. A potem idzie już z górki, bo film zaczyna rzucać w widza scenami, które stają się coraz bardziej kuriozalne.
Predator miksuje wyświechtane motywy w oparach absurdu.
Jest i dżungla z pierwszej części, jak i miasto z drugiej. Mamy autystycznego chłopca, który jest kluczem do pokonania wrogiego kosmity. Jest naukowe mumbo-jumbo o modyfikacji DNA. Jest rozbita rodzina, jak i nowa kobieta w życiu głównego bohatera - pani naukowiec, zafascynowana kosmitą, która umie nie tylko pobierać próbki, ale również pruć z karabinu. I masa scen akcji, w których nikt nie wie, co się dzieje.
Nie brakuje też kosmicznego psa po lobotomii, który aportuje granaty. Nie obyło się też bez naukowców, którym tylko wydawało się, że zaaplikowali kosmicie dostateczną ilość środków znieczulających. Pod koniec tego festiwalu osobliwości nie zaskoczył mnie nawet ojciec, który morduje człowieka z zimną krwią, strzelając mu w oczodół. Na oczach niepełnoletniego syna. Obracając to w żart.
Pojawia się też kolejny oddział żołnierzy - ale oczywiście nie takich zwykłych, tylko wariatów.
To właśnie z ich pomocą główny bohater staje naprzeciw złowrogiej organizacji kierowanej przez złoczyńcę z filmów o Bondzie przemielonego przez krzywe zwierciadło, jak i również tytułowemu Predatorowi. Okazało się, że to właśnie są oni jednym z jaśniejszych punktów filmu.
Oczywiście każdy z nich jest oczywiście do bólu jednowymiarowy i przerysowany, ale mają przy tym mnóstwo charyzmy. Rzucają mnóstwo czerstwych żartów, niekiedy iście kloacznych i mało wyszukanych, ale wśród dziesiątek, jeśli nie setek one-linerów było kilka perełek.
Predator kilkukrotnie rozbawił mnie do łez.
Pomijając wszystkie moje zastrzeżenia, da się wyjść z seansu z uśmiechem na twarzy. Jak tylko zacząłem traktować Predatora jako komedię i satyrę, czyli po mniej-więcej 20 minutach seansu, bawiłem się całkiem nieźle. Jeśli ktoś jednak liczy na widowisko na miarę pierwszych dwóch części, to srogo się rozczaruje.
Naprawdę przy tym żałuję, że Shane Black nie potraktował tej serii tak, jak na to zasługiwała. Uniwersum naprawdę ma potencjał, by opowiedzieć fajną historię z dreszczykiem w futurystycznej otoczce, bez uciekania się do autoparodii. Niestety, nie tym razem.