"The Shannara Chronicles" to najnudniejszy serial fantasy, jaki widziałem od dłuższego czasu
Skłamałbym, gdybym napisał, że czekałem na "The Shannara Chronicles". Serial fantasy od MTV zapowiadał się co najwyżej przeciętnie. Mimo tego, z chęcią dałem szansę dwóm pierwszym odcinkom, ze względu na słabość do fantastyki. Nie sądziłem, że w dzisiejszych czasach da się stworzyć tak nijaki świat.
Uśmiecham się pod nosem, gdy czytam wiekowe podręczniki do papierowych RPG oraz oglądam stare filmy fantasy. Dawniej wszystko było do bólu szablonowe. Piękne elfy, groźne orki, magiczne kryształy, wielcy barbarzyńcy – „modelowe” fantasy ubiegłego wieku długo stało w cieniu, kultywowane w piwnicach przez największych nerdów. Dzisiaj fantastyka wdarła się na czubek popkulturowej piramidy, za sprawą niesamowitych kreacji, oryginalnych i przemyślanych światów oraz niebanalnych scenariuszy.
"Gra o tron" i "Wiedźmin" to najlepszy przykłady na to, że mroczniejsza, bardziej szara, dojrzała i poważna fantastyka może sprzedawać się jak świeże bułeczki.
W 1996 roku tylko nerdy czytały "Grę o tron". Dzisiaj każdy ogląda ten serial, trzymając kciuki za ulubionych bohaterów. Znajomy lekarz, kolega ze szkolnej ławki, nauczycielka i pani ze sklepu wiedzą, kim jest Tyrion Lannister i kogo nazywa się matką smoków. Fantastyka znalazła sposób na to, żeby przedrzeć się do głównego nurtu i wspaniale odświeżyć telewizyjną ramówkę.
"The Shannara Chronicles" jest przeciwieństwem tego wszystkiego. To zaprzeczenie dorobku, jaki przez ostatnie lata budował Geralt z Rivii i Rob Stark. Serial od MTV, szumnie nazywany odpowiedzią na "Grę o tron", to stek banałów i rozwiązań tak czerstwych, że nawet miłośnik fantastycznych światów wynudzi się tutaj na śmierć.
Tak oto mamy elfy, które żyją sobie w zgodzie z naturą i starymi obyczajami. To dzięki nim do królestwa (a raczej czterech królestw) nie przedostają się demony. Oczywiście prastare przepowiednie w końcu się spełniają i pierwsze paskudztwa wychylają się z ciemności. Uratować sytuację może tylko bojownicza żeńska postać z królewskiego rodu, walcząca ze stereotypami i złymi mężczyznami. Dodajmy do tego wywodzącego się z biednej rodziny chłopaka, który na pewno zostanie bohaterem/wybrańcem.
Na skutek splotu wydarzeń, drogi obu postaci w końcu się krzyżują i… to w zasadzie tyle. Dwa pierwsze odcinki "The Shannara Chronicles" to wprowadzenie do nudnego, nijakiego i zupełnie nieciekawego świata, który wygląda na żywcem wyjęty z podręcznika "Dungeons and Dragons" z lat 90-tych. No, poza jedną, jedyną ciekawostką – świat serialu "The Shannara Chronicles" istnieje na ruinach naszego, „ludzkiego” porządku. Post-apokaliptyczny smaczek, który póki co nie ma większego znaczenia.
"The Shannara Chronicles" nie ma ani jednego waloru, który mógłby przyciągnąć do niej fana "Gry o tron".
Banalna opowieść w kiczowatym formacie wydaje się być produktem skierowanym do znacznie młodszych i mniej wybrednych odbiorców. Gra aktorska, stroje, efekty specjalne, dialogi – wszystko to jest na stałym, niezmiennie przeciętnym poziomie. „Przeciętny” to zresztą idealny przymiotnik oddający to, jaki jest "The Shannara Chronicles". Tak niewyrazistej, nijakiej produkcji fantasy nie widziałem od wielu lat.
HBO nie musi się martwić ambicjami MTV. Stacja, która dawniej puszczała muzykę, a dzisiaj promuje nastoletnie mamy, przygotowała produkt, którego równie dobrze mogłoby nie być. Straciłem 80 minut z życia. Nie powielajcie mojego błędu.