REKLAMA

To nie jest kraj dla starych ludzi

Joel i Ethan Coen to najbardziej rozpoznawalni bracia Hollywood. Ich filmy, takie jak "Fargo", "Bracie, gdzie jesteś?" czy "Big Lebowski" trafiły do kanonu klasyki kinematografii amerykańskiej. Mimo wielu wyróżnień, kino Coenów to również komercyjne hity, jak "Okrucieństwo nie do przyjęcia" bądź remake "Ladykillers" z Tomem Hanksem. Ich ostatni film to monumentalne dzieło, które zebrało już mnóstwo ważnych nagród. Jest to ekranizacja powieści Cormaca McCarthiego - "To nie jest kraj dla starych ludzi".

Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Llewelyn Moss jest emerytowanym spawaczem, który wolne chwile spędza na polowaniu na dziką zwierzynę w Teksasie. Wraz z żoną Carlą żyją spokojnie z dala od miejskiego zgiełku. Pewnego dnia Moss zauważa na pustynnych bezdrożach brutalny efekt potyczki między dwoma gangami narkotykowymi. Przechadzając się po polu bitwy zauważa walizkę pełną pieniędzy. Mężczyzna bierze ją ze sobą, aby wraz z małżonką zacząć nowy etap w życiu. Okazuje się jednak, że walizkę próbuje odzyskać wynajęty przez jeden z gangów nieuchwytny psychopatyczny morderca Anton Chigurh, który depcze Mossowi po piętach. Zaś za tropem obu panów podąża podstarzały szeryf Ed Tom Bell. Czy uda im się uciec od niebezpieczeństwa, jakie czyha na nich za rogiem?

REKLAMA

"To nie jest kraj dla starych ludzi" braci Coen to mieszanina gatunków. Z jednej strony to mroczny thriller, gdzie napięcie wzrasta w scenach pościgów, strzelanin i makabrycznych zabójstw Chigurha. Z drugiej, to antywestern we współczesnej oprawie. Główne postacie są wystylizowane na kowbojów, a przedstawione pojedynki uliczne odwzorowują ideę "w samo południe". Do tego wszystkiego, Moss jest raczej tchórzem niż herosem, a jego moralność nie jest równomierna z sumieniem prawowitych samotnych strzelców rodem ze spaghetti westernów. Co więcej, obraz ma w sobie jeszcze cechy kina drogi. Wszyscy trzej bohaterowie są w ciągłym ruchu. Przemieszczają się, bo jak się zatrzymają, to mogą stracić to, co mieli wcześniej. Film jest dowodem na zręcznie zrealizowaną hybrydę gatunków.

Ale "To nie jest kraj dla starych ludzi" to przede wszystkim dramat - ludzi pokolenia wojny wietnamskiej. Każda z postaci reprezentuje inny sposób radzenia sobie z samotnością. Szeryf Bell jest idealnym przykładem "straconego pokolenia", do którego należał m.in. Ernest Hemingway. Stróż prawa nie potrafi odnaleźć się we współczesnej Ameryce, o czym zaświadcza w rozmowie ze swoim ojcem. Podobnie z Mossem i Chigurhem. Przedstawieni jako społeczni introwertycy szukają odkupienia w swoich pasjach (Moss - myślistwo, Chigurh - morderstwa), nie nadążając tym samym za dzisiejszym światem. Całość składa się na wiarygodny portret doświadczonych mężczyzn, będących na krawędzi starości.

REKLAMA

W Stanach Zjednoczonych produkcja Coenów zgarnia najwięcej najbardziej prestiżowych nagród. To dziwne, gdyż obraz jest antytezą amerykańskiego stylu kręcenia filmów. W trakcie oglądania przypominały mi się techniki, jakie Michael Haneke wykorzystywał w swoim "Ukryte". "To nie jest kraj dla starych ludzi" nie ma typowo hollywoodzkiej muzyki filmowej, ilustrującej to, co dzieje się na ekranie. Zamiast tego króluje cisza przerywana dźwiękami otoczenia (uciekające zwierzęta, strzały z pistoletów, rumor ludzi w kawiarni). Dużo scen jest statycznych, przedstawiających piękno teksańskich stepów czy skupiających się na emocjach głównych bohaterów. W dodatku zakończenie również nie należy do amerykańskiego schematu, co wiąże się z uplasowaniem go w gatunku "antywestern". Tym samym otrzymujemy hollywoodzki film nakręcony w europejskiej konwencji. Efekt końcowy - wyśmienity.

"To nie jest kraj dla starych ludzi" nie jest jednak produkcją przeznaczoną dla wszystkich. Na początku może zauroczyć wszystkich "piłomaniaków" przez wyjątkową brutalność, mnogość krwawych scen i martwych ciał. Im dalej, tym bardziej stonowany styl narracyjny Coenowie wykorzystują. Jeśli jednak wam to nie przeszkadza i jeśli uwielbiacie ich wcześniejsze filmy, to gwarantuję, że się nie zawiedziecie. Warto też wspomnieć, że ta ekranizacja powieści Cormaca McCarthiego kurczowo trzyma się wydarzeń z książki, zarówno pod względem chronologii wydarzeń, jak i wierności dialogów. Takich dzieł w amerykańskiej kinematografii jest niewiele.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA