Gdy redaktor naczelny wielkiego tabloidu pisze powieść, to oczywiście wywołuje to niemałe zamieszanie. Jedni szydzą, inni chwalą i znaczące w tym wypadku jest, że pozytywne i negatywne opinie oddziela często gruby mur poglądów politycznych. A jaka tak naprawdę jest Toksyna?
OCENA
Gdy czytałem Toksynę autorstwa Sławomira Jastrzębowskiego, to postawiłem sobie jeden cel. Może wydawać się, że to zadanie karkołomne, ale zdecydowałem się oddzielić to, co wiem o autorze, od tego, jaki świat kreuje sama książka.
Toksyna napisana jest bardzo osobliwie. To pierwszoosobowy zapis wycinków życia Sławcia - szefa agencji zajmującej się wizerunkiem. Bohater prowadzi nas przez swoje popaprane życie, jakby opowiadał anegdotki przy wódce. Czasem uraczy opowieścią o miłości, czasem sypnie historią z dreszczykiem. Tylko że Sławciu miłości nie uznaje, a jedyne dreszcze z jakimi ma styczność, to dreszcz strachu ludzi, którym spuszcza łomot i dreszcz depresji, która pojawia się przy okazji przyjmowaniu sterydów.
Toksyna opowiada o życiu spełnionego "karka".
Sławciu jest spełniony zawodowo, o przysługi proszą go premierzy i ministrowie. Kumpluje się z redaktorem naczelnym brukowca. Ma jednak mentalność osiedlowego karka, dla którego siłownia i ostentacyjny dobrobyt to wszystko, o czym zawsze marzył. Ta dwoistość głównego bohatera jest chyba największym zgrzytem całej powieści, bo daje czytelnikowi jasny sygnał, że Sławuś to tak naprawdę emanacja społecznej niechęci.
Polacy nie przepadają za politykami, nie do końca im ufają. Ale co może być bardziej przerażającego niż wszechwładny biznesmen, który trzęsie światem polityki, sprawiając, iż ta dziedzina życia jest efektem machinacji jednostek pozbawionych kręgosłupów moralnych? A do tego jeszcze jest w głównym bohaterze "koks", "dresiarz", "osiedlowy zabijaka" i "kibol", czy jak go nazwiemy.
Sławcia lubić się nie da.
Tak jak lubić się nie da tej książki. Wszystko tu jest skrajnie wulgarne, słowa na jedenastą literę alfabetu odmienianie są chyba przez wszystkie przypadki. Opisy praktyk seksualnych są często najważniejszymi częściami dialogów, nawet jeśli nie są tematem rozmów. Przemoc wobec kobiet – i przemoc w ogóle - jest "pornografizowana" i jest elementem gry między płciami. Wszystko tu jest tak niesmaczne, że robiąc sobie przerwy od czytania, musiałem zmuszać się, żeby znowu włączyć czytnik.
I mimo tego wulgarnego języka i bardzo powierzchownej formy, powieść jest bardzo sprawnie napisana. Przypomina strumień nieskładnych myśli, wyraża chaos myślenia i rozterek głównego bohatera, ale forma ma pewien rytm. Przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło, bo widać tu wprawę, dojrzałość i celowość języka powieści.
Dość powiedzieć, że Toksyna wywołuje ciarki zażenowania i spazmy obrzydzenia, ale nie robi tego mimochodem. Ta powieściowa pornografia odpycha i nie pozwala poczuć się komfortowo. Ani przez chwilę. I brnie się przez te karty, aż do znienawidzenia słowa pisanego, aby dowiedzieć się, jaki był w tym cel, co kryje się pod tym festiwalem prostactwa, pornografii, wulgarności, przemocy. Ja doczytałem do końca i już wiem.
Nic.
Tam nic nie ma pod spodem. Jest tylko obrzydzenie, które bywa absolutnie realne i książka w jakiś pokraczny sposób spełnia swoją rolę, ale nie kryje w sobie czegokolwiek, co wyjaśniałoby uderzania w ten jeden, konkretny klawisz. Nie ma celu dla przedstawienia głównego bohatera w taki sposób i w takich sytuacjach. Ten anty-superbohater – bo w innych kategoriach nie można rozpatrywać postaci, który uleczył niepełnosprawne dziecko, spuszczając mu łomot - pokazuje może współczesne lęki, ale nie oszukujmy się, to raczej nędzny zabieg, nawet w dyskursie publicznym.
Jeśli czegoś uczy Toksyna, to tylko tego, że szokowanie dla samego wywoływania negatywnych emocji jest zupełnym nieporozumieniem. Bo uczucie obrzydzenia można wywołać otworzeniem próżniowego pudełka, które od miesięcy leżało na dnie lodówki w korporacji. Uczucie to samo, ale nie nazwiemy tego przecież arcydziełem. Prawda?