REKLAMA

„Tolkien” to sentymentalna opowieść o młodym człowieku, a nie o słynnym pisarzu. Nie wszystkim się to spodoba

Postaci J.R.R. Tolkiena nie trzeba przedstawiać żadnemu wielbicielowi fantastyki. Brytyjczyk zapisał się jako jeden z najwybitniejszych pisarzy gatunkowych w historii literatury. I aż dziw bierze, że dopiero w 2019 roku ktoś zdecydował się zrobić jego filmową biografię. Odpowiedź na pytanie, czy „Tolkien” to udane dzieło, jest nieco bardziej skomplikowaną kwestią.

tolkien recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Każdy fan popkultury musiał słyszeć w swoim życiu o „Władcy Pierścieni”. Słynne dzieło J.R.R. Tolkiena podbiło świat literacki i wyniosło fantastykę na zupełnie nowy poziom. A filmowa trylogia Petera Jacksona okazała się olbrzymim sukcesem i zdobyła rekordową liczbę siedemnastu Oscarów. Od tego czasu właściwie nie da się rozpocząć dyskusji o fantasy, nie wspominając przynajmniej słowem o dorobku Tolkiena. Zwłaszcza, że wbrew obiegowej opinii stworzył on wiele udanych dzieł poza „Władcą Pierścieni” i „Hobbitem”.

Obecnie cały świat z niecierpliwością czeka na serial Amazon Prime Video, który będzie rozgrywać się w Drugiej Erze Śródziemia. Koszt produkcji ma według zapowiedzi przekroczyć miliard dolarów za pięć planowanych sezonów. W międzyczasie na duży ekran trafiło jednak inne dzieło związane z tym tematem. Chodzi oczywiście o biografię Tolkiena z Nicholasem Houltem w głównej roli.

„Tolkien” opowiada o młodych latach bohatera - dorastaniu, szkolnych przyjaźniach i udziale w I wojnie światowej.

Pierwszych kilkadziesiąt minut „Tolkiena” przedstawia chłopca, który musi poradzić sobie najpierw ze śmiercią ojca, a potem matki i wraz z bratem trafia pod opiekę Kościoła katolickiego i bogatej pani Faulkner. Dzięki finansowemu wsparciu może udać się do prestiżowej szkoły Króla Edwarda w Birmingham, gdzie szybko zaprzyjaźnia się z Robem Gilsonem, Geoffreyem Bachem Smithem i Christopherem Wisemanem. Chłopców łączy umiłowanie do opowieści i kultury oraz poczucie wyobcowania.

Zakładają tajne stowarzyszenie TCBS, a ich relacja trwa przez długie lata. W międzyczasie Tolkien zakochuje się z wzajemnością w Edith Bratt, która również zamieszkuje u pani Faulkner. Wątki z wczesnych lat życia Tolkiena przeplatają się ze scenami z okopów I wojny światowej. Podczas bitwy pod Sommą młodego porucznika dotyka gorączka okopowa. Nie zważając na własny stan, postanawia udać się na samobójczą wyprawę w celu odnalezienia zaginionego Geoffreya Bache'a Smitha. Na polu bitwy nawiedzają go wizje wielkiego okrucieństwa i zniszczenia, które twórcy filmu pokazują za pomocą postaci z jego powieści.

Z tego krótkiego opisu wyraźnie można wywnioskować, że twórczość literacka w „Tolkienie” znajduje się na drugim albo nawet na trzecim planie.

Do pewnego stopnia ma to swoje uzasadnienie w historii (choć film w reżyserii Dome'a Karukoskiego pozwala sobie na dosyć dużo odstępstw od rzeczywistej biografii pisarza), bo Brytyjczyk zaczął na poważnie pisać w stosunkowo późnym wieku, a jego pierwsza powieść została wydana dopiero w 1937 roku, gdy był już uznanym profesorem na Oxfordzie. Jest to jednak ze strony twórców filmu dosyć ryzykowna taktyka.

Problem nie leży w tym, że wczesne lata Tolkiena zostają w tegorocznej produkcji pokazane w sposób nudny lub pozbawiony emocji. Karukoskiemu udaje się wykreować dosyć interesującą postać, która przemawia do widzów dzięki swojemu nieugiętemu charakterowi i otwartemu sercu. Należy jednak zastanowić się, dlaczego ktokolwiek miałby chcieć obejrzeć biografię poświęconą żyjącemu w XX wieku pisarzowi. To jasne, że przede wszystkim ze względu na jego twórczość.

Ograniczenie literackiego rozwoju Tolkiena do kilku krótkich scenek z dzieciństwa i trzech pogadanek o wartości języka, to zdecydowanie za mało. Mam wrażenie, że wielu wielbicieli „Władcy Pierścieni” czy „Silmarillionu” będzie miało podczas seansu poczucie niezrozumienia. To tak, jakby robić film o George'u R.R. Martinie i skoncentrować się na czasach, gdy pracował jako nauczyciel i twórca scenariuszy telewizyjnych, a o „Grze o tron” wspomnieć w ostatnim kwadransie.

Wszystko to sprawia, że „Tolkien” jest wzruszającą, sentymentalną i niestety bardzo standardową biografią.

REKLAMA

Widzom niezaznajomionym z głębią jego twórczości grany przez Nicholasa Houlta bohater wyda się całkiem sympatyczny, ale nie bardzo będą wiedzieć, co właściwie czyni go takim wyjątkowym. Oglądanie aktorów (w obsadzie znaleźli się m.in. Lily Collins, Derek Jacobi, Owen Teale oraz Anthony Boyle) będzie im sprawiać sporą przyjemność, bo „Tolkien” jest bardzo sprawnie zagrany, lecz raczej nie spędzą następnego wieczoru na żywiołowym przeglądaniu ich biografii na Wikipedii.

A przecież w biografii, twórczości i poglądach J.R.R. Tolkiena można znaleźć mnóstwo pasjonujących wątków. Ledwie w zeszłym roku wybuchła olbrzymia dyskusja na temat ras w jego dziełach, a jeden ze współczesnych pisarzy fantasy nazwał go rasistą. Ktoś, kto tyle lat po śmierci wciąż wzbudza tak ogromne emocje, po prostu musi mieć w sobie coś niezwykłego. „Tolkien” zdradza tylko ułamek odpowiedzi na pytanie, co to może być.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA