REKLAMA

Przesłuchałam nową płytę zespołu Tool i jestem nią bardzo zmęczona

Naprawdę nie jest łatwo wypracować opinię o płycie, na którą tyle ludzi i tak długo czekało. I nie chodzi o żadną presję. Raczej o otoczkę zbudowaną wokół tej premiery.

tool Fear Inoculum recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Lata oczekiwania (poprzedni album to „10,000 Days” z 2006 roku) podkręcanego przez samych członków zespołu, kpiny osób powątpiewających w to, że grupa faktycznie pracuje nad nowym materiałem. Nieobecność w streamingu, a potem uroczyste pojawienie się na nim dyskografii, której poszczególne kawałki trafiły na listy najczęściej odtwarzanych numerów. Co pozostanie, gdy obedrzemy „Fear Inoculum” z całej tej otoczki? Świetnie zaaranżowana i rzemieślniczo dobra płyta, która jednak nie wnosi nic nowego.

Czy nowy album zespołu usatysfakcjonuje wiernych fanów? Na pewno. Czy warto było na niego czekać kilkanaście lat? Pewnie warto. Ale czy przyniósł on jakiekolwiek zaskoczenie? Absolutnie nie. Brzmienie grupy Tool nie posunęło się ani o krok do przodu. Wręcz niektóre takty przypominają do złudzenia stare, sprawdzone zagrywki, zupełnie jakby były żywcem wyjęte z sesji nagraniowej do „10,000 Days” czy „Lateralusa”.

To, co sprawiało, że muzyka Toola była naprawdę nieprzeciętna, a sam zespół był na dobrej drodze do rozpoczęcia pewnej rockowej rewolucji, już dawno zdezaktualizowało się. Słuchając „Fear Inoculum” odnoszę wrażenie, że muzycy przespali te kilkanaście lat dzielących ich od premiery poprzedniego albumu, budząc się w nowej, nieznanej inkarnacji branży muzycznej (co dziwne, bo przecież w międzyczasie działali w innych projektach). W dzisiejszych czasach trudno zatrzymać uwagę na tak długim albumie, zbudowanym dodatkowo z 10-minutowych kawałków. Wydanie fizyczne albumu w kuriozalnym komplecie z mini głośnikiem i wyświetlaczem (w Empiku za jedyne 359,99 zł) brzmi jak spełnienie marzenia psychofana grupy, ale zupełnie nie przystaje do momentu, w którym żyjemy. Czasu, w którym tak ważne jest dbanie o środowisko i ograniczanie produkcji niepotrzebnych dóbr.

„Fear Inoculum” zawiera więcej przestrzeni niż poprzednik. Ważne są tu czas i cisza.

Na albumie znajdziecie charakterystyczne basowe pochody, zabawa z dynamiką czy popisy potężnej, rozbudowanej perkusji. Znalazło się też miejsce na ambientowe fragmenty, jak ten w Legion Inoculant, dodatkowo podbite zmodulowanym, przerażającym wokalem Keenana. Dużo tu łagodnych melodii, progrockowych pejzaży, rozbudowanych aranży i tematów przerabianych wzdłuż i wszerz w trakcie trwania kolejnych utworów.

REKLAMA

No właśnie - długość. Tool zawsze lubił meandrować w obrębie jednego kawałka, po drodze zmieniając napięcie, tempo, rytmikę, rozkładając dany temat na wiele części. W przypadku „Fear Inoculum” owo meandrowanie nie do końca się sprawdza - kawałki nie mają tak chwytliwych motywów, by śledzić je w napięciu od początku do końca. Efekt jest taki, że łatwo zagubić się w trakcie danego kawałka i dotrwać do czekającego na końcu katharsis.

„Fear Inoculum” to świetnie zagrana i wyprodukowana płyta. Jako efekt koncepcji również się sprawdza - wszystko się tu zgadza, ale niestety czyni to album bardzo przewidywalnym. Znając dobrze dyskografię zespołu (a może i bez tego?) łatwo rozpoznać moment, w którym nastąpi zmiana rytmu, kiedy pojawi się riff, od którego momentu napięcie zacznie wzrastać, by przerodzić się w kolejny moment wyciszenia tuż przed wielkim finałem. Jednak w ostatecznym rozrachunku ta płyta zwyczajnie mnie zmęczyła. Czego nie powiedziałabym o poprzednich albumach grupy, łącznie z również przydługim „10,000 Days”.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA