„Toy Boy” bardzo długo utrzymuje się w topce najchętniej oglądanych produkcji dostępnych na Netflix Polska. Dla wszystkich, którzy zastanawiają się, czy obejrzeć hiszpański serial o striptizerach, skoro tak często sięgają po niego inni subskrybenci, śpieszę z odpowiedzią. Niech was ręka boska broni.
Tak jak Adasia Miauczyńskiego w życiu nie spotkało nic śmiesznego, tak i mnie zawsze szczęście omijało szerokim łukiem. Nigdy nie wygrałem nawet złotówki w totka, a na zdrapki straciłem już więcej pieniędzy, niż w życiu zarobię. Nawet gdy pod kapslem niezbyt wyszukanego piwa znajdowałem upragniony symbol oznaczający darmowy czteropak, zaraz okazywało się, że w żadnym z pięciu pobliskich sklepów nie wymienię go na należną mi przecież nagrodę. Z tego powodu, kiedy tylko w redakcji pojawił się temat „Toy Boy” wiedziałem, że to właśnie ja zostanę oddelegowany do jego oglądania. Niechętnie, acz kierowany niezdrową masochistyczną ciekawością podjąłem się tego zadania.
W końcu mam za sobą maratony wielogodzinnych arcydzieł slow cinema. Po tych doświadczeniach byłem pewien, że nic gorszego w życiu mnie nie spotka. Myliłem się. Oj, jak bardzo się myliłem. I przekonałem się o tym już po kilku pierwszych minutach „Toy Boy”. Serial rozpoczyna się od babskiej imprezy, na której ochoczo i w rytm skocznej muzyki rozbierają się przebrani za policjantów striptizerzy. Spoza ekranu dociera do nas głos jednego z nich. Hugo opowiada o tym, jak cudowne było jego życie, zanim trafił do więzienia za zabójstwo. Po zbyt ostrym cięciu i elipsie jesteśmy już siedem lat później. Młoda i ambitna pani adwokat ma oczyścić z zarzutów głównego bohatera. Kiedy z nim rozmawia, twórcy serwują nam przebitki na wyjętą z „Oczu szeroko zamkniętych” orgię seksualną. A więc to tak.
W tym momencie dotarło do mnie, że mam do czynienia z porno dla gospodyń domowych.
Kilkanaście zmarnowanych godzin później mogę dodać, że kompletnie nieudanego. Gdybym miał stworzyć listę zalet produkcji, ograniczałaby się ona do pięknych widoków. Bo faktycznie przesiąknięte neonowym światłem kolorowe plaże kuszą i uwodzą swoim wyglądem. Ale to tyle. Jest na czym oko zawiesić, ale to za mało, żeby utrzymać uwagę widza przez 13 długich odcinków.
Najgorsze jest to, że twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. I na siłę próbują biednego widza zachęcić do dalszego oglądania za pomocą kolejnych twistów. Odcinek bez zwrotu akcji to odcinek stracony. Dlatego co chwilę zwodzeni jesteśmy na manowce, a fabuła zaczyna zmierzać w zupełnie innym kierunku. Hugo nawiązuje romans z prawniczką. Hugo okazuje się niewinny. Hugo kłóci się z prawniczką. Hugo jest podejrzany o nowe przestępstwo. Hugo schodzi się z prawniczką. A na drugim planie to samo. Macarena jest zła. Macarena jest dobra. Macarena jest zła. Striptizerzy się przyjaźnią. Striptizerzy się kłócą. Striptizerzy się przyjaźnią. I tak w koło Macieju.
To, co zdarzy się za chwilę, można spokojnie przewidzieć. Każdy widział w swoim życiu tyle innych seriali, że wie, dokąd zmierzają twórcy próbując nas zaskoczyć. I nie byłoby problemu, gdyby ci traktowali nas z minimalną powagą. Zamiast tego co chwilę obrażają naszą inteligencję. Ubierają zwykłą telenowelę w szaty thrillera erotycznego i myślą, że są oryginalni. Próbują nas rozbawić atrakcjami erotycznymi i sensacyjnymi oraz zaangażować, opowiadając o kolejnych bohaterach. Co z tego, skoro na siłę przedłużając kolejne wątki, odzierają je zupełnie z ich rozrywkowych aspektów.
Jestem ostatnim, który rzucałby kamieniami w produkcje z kategorii guilty pleasure.
Ba, jestem za tym, żeby w ogóle z tego wyrażenia wyrzucić słówko guilty. Nikt nie powinien czuć się winny z powodu czerpania przyjemności z obcowania ze złymi w swym założeniu bądź po prostu nieudolnymi filmami i serialami. Ten drugi typ rozpoznaje się od razu po amatorskiej realizacji. A nawet jeśli wygenerowany komputerowo ogień przywodzi na myśl podobne efekty z produkcji emitowanych na kanale Sci Fi, to tego w „Toy Boy” nie ma. Nie ma też warunków, aby zaliczyć go do pierwszej wymienionej grupy. Bo chociaż twórcy z uporem maniaka z każdym odcinkiem podnoszą poziom fabularnego absurdu, to samoświadomości tu nie ma za grosz, przez co przyjemność zostaje zastąpiona zażenowaniem.
I naprawdę za śmieszne do tej pory uważałem narzekania, że praca w portalu kulturalnym jest ciężka, bo obejrzenie danych produkcji zajmuje sporo czasu. W moim przypadku to zawsze była najprzyjemniejsza część należących do mnie obowiązków. Teraz ten cudowny okres się skończył. Nie wymagam dla siebie ani moich kolegów oklasków za oglądanie seriali, żebyście wy nie musieli tego robić. Ale byłoby miło, gdyby ktoś napisał petycję do Netfliksa, aby wprowadził testowaną kiedyś funkcję zwiększenia prędkości znajdujących się w ich bibliotece tytułów. Jeśli bowiem powstanie 2. sezon „Toy Boy” (a cliffhanger w finale 1. na to wskazuje), wszystkim nam ułatwi to życie.