Tęsknicie za Transformersami sprzed ery Michaela Baya? Serial „Transfomers: Wojna o Cybertron” to idealne lekarstwo na fatalne filmy
Seria „Transformers” przeżyła w trakcie swojej historii liczne wzloty i upadki. Doskonały serial animowany o 1. generacji zabawek, kultowe „Beast Wars” czy udany spin-off o Bumblebee stoją po jednej stronie, a filmy Michaela Baya i liczne nijakie animacje z ostatniej dekady po drugiej. Gdzie na tej skali znajdziemy „Transformers: Wojna o Cybertron”?
OCENA
Nowy serial platformy Netflix to wyprodukowana przez kultowe studio Rooster Teeth („RWBY”, „Red vs. Blue”) animacja oparta na grafice komputerowej. Jeszcze przed jej premierą było wiadomo, że „Transformers: Wojna o Cybertron” ma z jednej strony przeprowadzić delikatny reboot historii Transfomersów, a z drugiej wypromować nową linię zabawek od Hasbro. A przy okazji opowiedzieć dojrzałą i nieoczywistą opowieść na temat wojny Autobotów i Deceptikonów.
Wszystkie te wymagania i oczekiwania sprawiły, że do 6-odcinkowej produkcji można było podchodzić z dużymi nadziejami, ale też sporymi obawami. Fani marki „Transformers” od dłuższego czasu nie byli rozpieszczani przez rozmaite adaptacje, choć wyprodukowany dwa lata temu kinowy spin-off pt. „Bumblebee” stanowił akurat krok w dobrą stronę. Nie będzie jednak poważną przesadą, jeśli powiem, że wielu wielbicieli Optimusa Prime'a od lat czuło się jak bohaterowie niepoprawnego politycznie skeczu „Robot Chicken” z Michaelem Bayem w roli głównej.
Dlatego serial „Transformers: Wojna o Cybertron” niektórym kojarzył się z wybawieniem od ery idiotycznych fabuł i ciągłych wybuchów.
I faktycznie już od pierwszych minut nowego serialu widzowie pozbywają się wątpliwości, że będą mieć do czynienia z produkcją poważną i dosyć pesymistyczną. Wojna o władzę i źródła energii doprowadziła planetę na krawędź zagłady. Cybertron to pod koniec konfliktu między Autobotami a Decepticonami w dużej mierze opuszczone i zrujnowane miasto z wydzielonymi obszarami podporządkowanymi każdej z frakcji. Przy czym to poplecznicy Megatrona dominują nad znaczącą większością terenów planety. Siły Autobotów znajdują w rozsypce, a ich morale nigdy wcześniej nie było tak niskie.
Twórcy animacji już od premierowego odcinka pokazują, jacy będą trzej główni aktorzy tego dramatu. To przede wszystkim przywódcy dwóch zwaśnionych frakcji – Optimus Prime i Megatron. Pod względem designu obaj przypominają klasycznych siebie, ale ich charaktery i motywacje zostały zdecydowanie zniuansowane. Megatron to dumny i honorowy przywódca wojowniczej rasy, który uratował swoich ludzi przed niewolniczą pracą. W innych okolicznościach zapewne uchodziłby za największego bohatera Cybertronu, ale coraz większa obsesja władzy i chęć zemsty spychają go coraz głębiej w odmęty okrucieństwa. Prime to z kolei postać niemal złamana. Dowódca umierającej rebelii, którego podwładni coraz częściej słuszniej wątpią w mądrość swojego lidera.
„Transformers: Wojna o Cybertron” to tytuł niemal antywojenny, dlatego równie ważny jest neutralny Bumblebee.
W przeciwieństwie do większości istniejących seriali o Transformersach żółty robot nie stoi tu jednoznacznie po stronie Autobotów. Zamiast tego przez znaczną większość serialu deklaruje swoją niechęć do obu stron. Neutralnych Transformersów z czasem okazuje się być jeszcze więcej, a scenarzyści odkrywają przed widzami, że wielu Autobotów i Deceptikonów w równym stopniu wypatruje końca wyniszczającego planetę konfliktu.
Oprócz wspomnianej trójki swoje „pięć minut” dostaje sporo innych ulubieńców fandomu (m.in. Ultra Magnus, Elita, Jetfire, Starscream, Ratchet czy Soundwave), ale to niekoniecznie pozytywna wiadomość. „Transformers: Wojna o Cybertron” to powiem dosyć krótki serial. Każdy z sześciu wyprodukowanych odcinków nie przekracza 24 minut, co sprawia, że cała fabuła skoncentrowana wokół poszukiwania Wszechiskry pędzi dosyć nieubłaganie. Każda minuta poświęcona, na którąś z kolejnych postaci mających wypromować zabawkę siłą rzeczy wytraca właściwe tempo i zabiera czas możliwy do spożytkowania w lepszy sposób.
Na poziomie idei nowe „Transformers” to dzieło w równym stopniu pasjonujące, co trochę banalne.
Patos wylewa się tutaj z dialogów tak bardzo, że w pewnym momencie można pomyśleć o rozpoczęciu pijackiej gry polegającej na wypiciu kieliszka za każdym razem, gdy padają słowa „ta wojna”. Jednocześnie nie ma wątpliwości, że pomysłodawcom animacji bardzo zależało na pokazaniu w interesujący sposób Megatrona i Optimusa Prime'a. Na ekranie zostają wyraźnie uwypuklone tak ich różnice, jak i podobieństwa. I szybko okazuje się, że z wzniosłymi słowami na ustach wpędzają Cybertron wprost na drogę ku zagładzie.
Jako wstęp do większej opowieści (nie bez powodu w rozszerzonym tytule znajduje się słowo „trylogia”) „Transformers: Wojna o Cybertron” sprawdza się więc dosyć udanie. Nie jest jednak w stanie pozbyć się kilku wyraźnych problemów ze scenariuszem, który wręcz prosi się o uporządkowanie i rozszerzenie o dodatkowe elementy jednocześnie. Od strony animacji serial studia Rooster Teeth wypada z kolei przyzwoicie, ale nie wybitnie.
Nie jest zdecydowanie to tak słaby poziom CGI jak niektórych innych tytułach Netfliksa (do głowy przychodzą „ULTRAMAN” i sequel „Ghost in the Shell”), a zdarzające niekiedy sztywne animacje postaci zostają przeważnie sprawnie zamaskowane robotycznością bohaterów. Wszystkie Transformersy mają też odpowiednią wagę i siłę, nie poruszają się zbyt lekko po ziemi, dzięki czemu cały serial nabiera pozorów realizmu. Gorzej zdecydowanie wypadają za to tła, bo nawet najbardziej wytrzymałym odbiorcom bardzo szybko znudzą się szaro-bure połacie zniszczonego miasta. Wydaje mi się natomiast, że fani „Transformers” finalnie będą zadowoleni z otwierającego rozdziału trylogii. Dokładna ocena nowej animacji będzie musiała co prawda poczekać aż poznamy ciąg dalszy tej historii, ale jako początek ambitniejszej i bardziej dojrzałej opowieści w popularnym uniwersum „Transformers: Wojna o Cybertron” wypada więcej niż przyzwoicie.