"Uncharted" nie przerwało złej passy. Dlaczego Hollywood nie potrafi zrobić dobrej adaptacji gry wideo?
Widzowie tłumnie pognali do kin w weekend otwarcia "Uncharted". A przecież krytycy ostrzegają, jak tylko mogą, że to produkcja raczej marnej jakości. Mają rację. Wyszło więc jak zwykle w podobnych przypadkach. Tym samym pojawia się pytanie, dlaczego Hollywood wciąż nie potrafi zrobić dobrego filmu na podstawie gry wideo?
Adaptacje gier wideo jakie są, każdy widzi. Najczęściej słabe, czasem przeciętne. Trudno znaleźć coś lepszego. "Uncharted" mogło przełamać ten schemat. Wyszło jednak jak zwykle i słabiutkiego scenariusza nie uratował nawet urok Toma Hollanda. Całość wygląda jak film napisany przez czternastolatka. Tu mamy zwiedzanie kościelnych podziemi, tam widzimy skok z samolotu, a kropkę nad "i" stawia awanturnicza akcja w pirackim stylu. Nie ma to ani ładu, ani składu. Aktorzy gubią się w tym bałaganie, próbując wycisnąć cokolwiek ze swoich płaskich postaci.
Czy jest jeszcze w ogóle sens narzekać, że dobrych adaptacji gier wideo to ze świecą można szukać? Przecież już od 1993 roku, kiedy to Hollywood po raz pierwszy zainteresowało się tym medium i sięgnęło po "Super Mario Bros." zazwyczaj wygląda to mniej więcej tak jak w przypadku "Uncharted". Czekamy, czekamy, a potem wychodzimy z kina ze spuszczoną głową. Czemu filmowcy nie potrafią przenosić kultowych przecież gier na wielki ekran?
Adaptacje gier wideo - rozrywka dla dzieci?
Odpowiedź na zadane wyżej pytanie może wydawać się prosta. Szybko ktoś mógłby bowiem krzyknąć: "bo nie znają oryginału". Przecież w "Double Dragon" można było bez zmęczenia naparzać się godzinami. Oglądając film na jego podstawie, fanom pozostawało jedynie płakać. Powodem takiego stanu rzeczy nie był jednak brak znajomości pierwowzoru, tylko podejście Hollywood do gier jako takie. Dorośli nie będą szli na tego typu filmy - stwierdziła jakaś gruba ryba - musimy kierować je do dzieci. Taka mentalność do dzisiaj zbiera swoje żniwa.
W rankingu najlepiej ocenianych adaptacji gier wideo od Rotten Tomatoes drugie, trzecie i czwarte miejsce okupowane jest przez animację i animowano-aktorskie hybrydy. Bo faktycznie tak "Angry Birds 2", jak i "Pokemon Detektyw Pikachu" oraz "Sonic. Szybki jak błyskawica" (całkiem słusznie zresztą) przypadły krytykom do gustu. Jak do tego doszło? Twórcy po prostu wiedzieli, do kogo mają trafić i jak to zrobić. Fani franczyz wybiorą się do kin, trzeba jakoś im się ukłonić i przygotować jakiś fanserwis, ale celować należy przede wszystkim w dzieci, które nakłonią rodziców do wyjścia do kina.
W "Detektywie Pikachu" mogliśmy zobaczyć sceny żywcem wyjęte z oryginału, ale ogólnie rzecz biorąc, twórcy pisali własną opowieść, tak aby trafić do grupy docelowej. Zadośćuczynili graczom, a jednocześnie znaleźli sposób, aby podbić serca widzów niezaznajomionych z oryginałem. Było to tak urocze, że z łatwością mogliśmy przymknąć oko na wszelkie skróty i fabularne płycizny. Animacja nakazywała nam zawiesić niewiarę i dać się ponieść historii. W tylko aktorskich adaptacjach gier wideo trudno więc znaleźć podobny złoty środek, który w kinie superbohaterskim funkcjonuje przecież już od dawna.
Adaptacje gier wideo - czemu zazwyczaj się nie udają?
Kiedy fani w "Spider-Manie 2" zobaczyli, jak kostium tytułowego superbohatera ląduje w koszu na śmieci, to zaraz zamienili się w Leonardo DiCaprio zauważającego samego siebie w oglądanym na telewizorze serialu w "Pewnego razu... w Hollywood". "To było w komiksach, Sam Raimi nas rozumie" - zakrzyknęli. W adaptacjach gier wideo na takie momenty trafiamy o wiele rzadziej niż w bijącym dzisiaj rekordy popularności MCU. A jeśli nawet już je zauważymy, to działają zupełnie inaczej.
Weźmy nowe "Mortal Kombat". Fanserwisu i brutalnych fatalities tam nie brakuje. Nie są one jednak w stanie wynagrodzić nam płytkiego scenariusza i taniego CGI. Pal licho, że twórcy odchodzą od fabuły oryginału, bo kto tam grając w pierwowzory, zwraca na nią uwagę? Chodzi w nich tylko o to, aby widowiskowo wyrwać przeciwnikowi serce bądź urwać głowę. Nic innego się nie liczy. W przypadku adaptacji licentia poetica wręcz powinna zostać wykorzystana. Trzeba tylko wiedzieć, jak to zrobić. W przypadku ekranizacji komiksów łatwiej było znaleźć właściwą drogę, gdyż mają one z kinem o wiele więcej wspólnego niż gry.
Zarówno komiksy, jak i kino skupia się na opowiadaniu historii. Obcując z nimi, jesteśmy bierni. Oba media mają przeprowadzić nas przez daną opowieść tak, abyśmy kibicowali ukochanym bohaterom. Wszystko jest zaplanowane, a my przechodzimy jasno wytyczoną ścieżką z punktu A do punktu B. W grach natomiast to my jesteśmy aktywni, wcielamy się w postać i mamy realny wpływ na fabułę, która nie jest linearna. Przejść dany tytuł możemy na wiele różnych sposobów. Liczy się gameplay.
Adaptacje gier wideo - co zrobić z oryginałami?
Jak w swoim artykule dla Forbesa zauważa Paul Tassi, taki "Tomb Raider" ma fabuły na jakieś 45 minut, a pozostałe kilkanaście godzin przed padem czy klawiaturą utrzymuje nas mechanika gry, bądź interesujące łamigłówki. To samo tyczy się "Dooma" i "Assassin's Creed". Nic dziwnego, że filmy na ich podstawach wyglądają, jak wyglądają. Trzeba było dopisać coś od siebie i utrzymać nas przed ekranem, ale ich twórcy ponieśli na tym polu sromotną porażkę. Być może więc należałoby zwrócić honor Paulowi W.S. Andersonowi i w jego szaleństwie znaleźć jakąś metodę. To on zdecydował się odchodzić od oryginałów jak najdalej. Najlepiej w ogóle nie zwracać na nie uwagi. Dlatego w "Resident Evil" mamy nieznaną graczom protagonistkę, a nawet jak pojawiają się echa pierwowzoru, to zdają się wypaczone i obce.
Niestety u Andersona takie podejście za każdym razem dawało mizerny efekt. W reboocie serii "Witajcie w Raccoon City" Johannes Roberts poszedł więc zupełnie inną drogą. Ten film to istny fanserwis, w którym połączono fabuły dwóch pierwszych części growego "Resident Evil". I chociaż sam uważam, że to się sprawdziło, jestem w tej opinii nieco osamotniony, bo produkcja na Rotten Tomatoes ma zaledwie 31 proc. pozytywnych recenzji. Przyjmując to za wyznacznik jakości adaptacji gier wideo, ścieżka obrana przez twórców również okazała się niewłaściwa.
Adaptacje gier wideo - nadchodzą lepsze czasy?
Uciekając ze skrajności w skrajność, Hollywood wciąż nie znalazło optymalnego podejścia do adaptacji gier wideo. Brakuje w nich zazwyczaj serca, a tendencji i schematów jest aż nadmiar. Sądząc po artystycznej porażce "Uncharted" jeszcze długo nie zobaczymy dobrego filmu na podstawie gry. Patrząc na przywołaną na początku tekstu listę na Rotten Tomatoes, "Werewolves Within" wciąż będzie brylować jako niedościgniony wzór. Z jednym "ale".
Niedługo wszystko może się zmienić. W planach są bowiem seriale na podstawie popularnych gier. Amazon Prime Video szykuje "Fallouta", Paramount+ "Halo", a HBO "The Last of Us". Gracze z pewnością są więc tyleż pełni nadziei, co przerażeni. Istnieje jednak szansa, że to właśnie w formule odcinkowej dostaniemy, to co tyle razy pragnęliśmy zobaczyć w kinach i się zawiedliśmy - dobrą adaptację gry wideo.