Dziwne, zawsze myślałem, że istota kosmicznych arii, wojen wśród gwiazd nieboskłonu, jest wręcz nieuchwytna. Niczym bezkształtna woda przepływająca między palcami kolejnych pisarzy z mej biblioteczki, motyw epickich pojedynków w bezmiarze poszerzającej się przestrzeni wszechświata sprytnie umykał z sideł literackiej twórczości wielu pokoleń fantastów. Coś, co wpływało na marzenia i wyobraźnię tak wielu, zostało dobrze napisane przez tak niewielu. Jednym z utworów, który zgrabnie wpisuje się w kanon literatury kosmo-fantastycznej, jest tytułowa trylogia "Upadku Imperium Strachu" - bohaterka dzisiejszej wypowiedzi...
Zacznę od adresata książki, albowiem ci, którym w niesmak przedzierać się przez przepastne tomiska wypełnione bardzo "zjadliwym" materiałem, mogą się okazać pierwszą z grup czytelniczych, która dużo straci na odrzuceniu trylogii. Te trzy tomy, choć wyglądają strasznie nie są niczym szczególnym - bywały książki grubsze i nudniejsze, vide "Ulissess" Joyce'a... Ba, choć razem stuknie grubo ponad 1200 stron jak nic, to czyta się książkę (a w zasadzie książki) jednym tchem. A zatem "rozmiar" w tym przypadku wcale się tak na minus nie liczy. Po drugie, czytelnicy brzydzący się fantastyką (w szczególności kosmicznymi harcami): nie powinniście spisywać historii Imperium Strachu na straty bez uprzedniego zapoznania się z wyobraźnią Williamsa. Oto bowiem możecie trzymać w rękach pozycję zgoła "uniwersalną" i jednocześnie nie czysto "sci-fi". Autor zgrabnie utkał sieć intryg, zagadek, przygotował parę poziomów "drugich den" - wszystko to, by książka mogła być wręcz encyklopedycznym przykładem, jak pisać pełną rozmachu historię... Słowem - nawet zatwardziali opozycjoniści idei "technodominium gwiezdnego" już po paru stronach znajdują coś dla siebie... No i w końcu trzecia grupa - czytelnicy z rzędu "homo sapiens technoscifimarzycielus". Tym nazwisko Williams nie powinienem w ogóle przedstawiać (wstyd, jeśli ktoś się uważa za "znawcę" fantastyki, a nie wie kto to taki Walter Jon Williams), a jednej z jego najlepszych trylogii chyba tym bardziej.
Tym, którym się teraz wydaje, że powyższy akapit to sama bujda i chał reklamowy, dzięki któremu redakcja zarobi teraz "kokosy", oświadczam od razu. Nie, w żadnym wypadku nie... Dobrze by było jakbyśmy zarobili choćby na jogurt kokosowy danonkowy ;-) Nie - nie ma tu żadnej opiniotwórczości sterowanej. Sama naga prawda, biegająca w stringach przed oczami męskiej redakcyjnej społeczności. Ta książka jest naprawdę dobra!
Poczynając od klimatu, który naraz przywodzi na myśl setki "światów", kończąc na lekkim zapisie - lekturka wciąga i broni swego spojrzenia. Karty malują nam kosmos zamieszkany przez różnorakie alienowate formy życia, z których najbliższe nam są zwane Terranami. Cóż za wymysł, pomyślicie, wszak Terra = Ziemia... No cóż, może to i mało "oryginalne", ale doskonale się do historii nadaje. A historia zakłada, iż do tej pory wiele kosmicznych układów było trzymanych krótko, żelazną dłonią tyranów Shaa. "Niewola" pierwszych ciemiężycieli szybko została zamieniona na niewolę na "podwórku" nowych despotów. Bestie zwane Naksydami okazały się zrealizować dość dobitnie dwa nasze przysłowia... "Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie", bo ludność wdeptana pierwotnie w błoto twardym butem tyranii Shaa wydaje się gloryfikować bestialskie rządy morderców i sprzedawczyków. "Z deszczu pod rynnę" z kolei idealnie podkreśla wagę "sytuacji", w jakiej znalazły się niedawne ofiary żelaznej dyscypliny... I to by było na tyle, jeśli chodzi o otoczenie dziejowe. No może nie wszystko, ale taki jest sens "łyrlda" spod pióra Williamsa.
A o piórze tym, nie ma to tamto, należałoby cośkolwiek chyba z grzeczności tu wspomnieć. Zacznijmy od tego, że do kunsztu literackiego nie ma się co przyczepić. Autor zaczynał od powieści żeglarskich i tą proweniencję wyraźnie widać w miejscach opisu olbrzymich flotylli okrętów toczących walki, czy też po prostu pokonujących miliony lat świetlnych oddzielających kolejne zamieszkane układy... Czuć też nutkę romantycznych historii dramatycznych akcentujących swój pobyt na kartach powieści w wielu miejscach. Intrygi z kolei, wraz z całym suspensem "agento-detektywistycznym" pięknie wzbogacają już i tak interesującą historię. I w końcu doskonałe wyczucie smaku w kwestii politycznych rozgrywek, które dodatkowo osładza anty-scifi-fanom ten zapis pasjonującej opery fantastycznej... O składni i bogactwie języka tak pisarza jak i twórcy nawet nie wspominam - teksty aż pulsują życiem!
Wracając do samej trylogii - historia zaczyna się tomem "Praxis". Tytuł został tak nadany nie bez powodu. Jak podaje nam wszystkowiedzący Gugiel:
"Praxis is a complex activity by which individuals create culture and society, and become critically conscious human beings. Praxis comprises a cycle of action-reflection-action which is central to liberatory education. Characteristics of praxis include self-determination (as opposed to coercion), intentionality (as opposed to reaction), creativity (as opposed to homogeneity), and rationality (as opposed to chance).
Praxis is the process by which a theory or lesson becomes part of lived experience. Rather than a lesson being simply absorbed at the intellectual level in a classroom, ideas are tested and experienced in the real world, followed by an opportunity for reflective contemplation. In this way, abstract concepts are connected with lived reality."
Cóż to mniej więcej znaczy? Praxis przyjmowane jest jako zespół "kardynalnych" reguł postępowania, jakie wypracowują sobie kultury w celu odpowiedniej organizacji i określenia swego miejsca w świecie. Ponadto, przyjmuje się ów zestaw zasad za przykładowo podwaliny religii, czyli wiary spinającej daną społeczność. Zasad, które uczy się nas przez przykłady i analogię. Ustaleń dość wyszukanych, aczkolwiek jednocześnie niemal obowiązkowych w procesie krystalizacji luźnych community'ów.
Książkowe "Praxis" odnosi się do szeregu odgórnie nadanych przez nieśmiertelnych Shaa każdemu "ucywilizowanemu" światu praw i obowiązków obowiązujących w Imperium. Owa rasa pożądająca wiedzy i władzy po tysiącach lat "królowania" dochodzi jednak do wniosku, iż dalsza egzystencja do niczego już ich nie zaprowadzi. Najwyższa pora ustąpić z miejsca władzy - wszak prawa trzymające w ryzach potężne Imperium Strachu zostały "pomniejszym" istotom przekazane. Ba, zostały one tak głęboko pod "skórę" wprowadzone, że w chwili podejmowania straszliwej, jak się później okazało, decyzji Shaa wierzyli, że problemów z dalszym istnieniem multi-cywilizacji nie będzie. Pozostając w takim przeświadczeniu, znudzeni powtarzalnością świata Shaa, niczym Elfowie Tolkienowscy, z własnej nieprzymuszonej woli opuszczają padół nudnej egzystencji.
Umarł król, niech żyje król... Miejsce ostatniego z wymierającej nacji, teraz wolne, kusi pretendentów do schedy. Żądza władzy prowadzi do skrajnie brutalnej wojny domowej, w której wyniku Naksydzi - najwięksi wyznawcy starych praw i rządów silnej ręki - przejmują pałeczkę... Ufni w przeświadczeniu bycia "bezpośrednimi" potomkami Shaa powoli obracają w perzynę, wszystko to, co powstało za czasów Shaa. Rozpoczyna się "Upadek Imperium Strachu". Upadek pod znakiem okupacyjnych rządów terroru. Hmm, skąd my to znamy? Wszelakie analogie do przechodzenia z rąk do rąk za czasów drugiej wojny światowej są tu jak najbardziej na miejscu, choć autor nijak do nich perfidnie nie nawiązuje. Ot, rysuje tak częste realia narzucania "zaprzyjaźnionych rządów"...
Oczywiście takiej bezczelnej uzurpacji władzy sprzeciwia się nie tylko pojedyncza jednostka, a całe nacje. Większość wielkich organizacji zostaje siłą zmuszonych do ciszy, całe planety są niszczone, wszelki głos oporu wydaje się krwawo dławiony - a przynajmniej tak donoszą "zaufane" naksydzkie media. Prawda jest jednak zgoła inna. Połączone siły terrańskie i innych cywilizacji odważnie stają do walki na przekór naksydzkiemu terrorowi. "Praxis" opisuje właśnie początek tego zorganizowanego buntu - pasjonująca, wciągająca i bogata - wydaje się być papierowym odpowiednikiem Star Treka czy olśniewającego Babylon 5... Czy potrzeba lepszej rekomendacji?
Historia "Upadku..." kontynuowana jest w "Rozpadzie" - space opery ciąg dalszy... Lady Caroline Sula i Lord Martinez przygotowują awanturniczy i zaskakujący plan obierający sobie za cel nowych ciemiężycieli. Ponownie powraca klimat części pierwszej, ze wszystkimi "kruczkami" skupiającymi uwagę czytelnika. Słowem doskonała kontynuacja zaskakującej fikcji fantastycznej epokowych wojen potężnych niszczycieli. Lecz jak to każda wojna ma w swoim genotypie, również i tu podstawą ma być dywersja i "przeszkadzajki" realizowane na "spacyfikowanym" przez okupantów gruncie. Oczywiście taki plan nie da się ot tak przeforsować, a jego twórcy muszą dowieść swej wartości i zebrać odpowiednią siłę poparcia dla karkołomnego zadania.
Powstająca awangarda sił lojalistycznych na przestrzeni kolejnych 400 stron przedstawia zmagania po rzezi przy Magarii, mordu, z którego uchodzą cało właśnie wspomniani bohaterowie. Martinez - obecnie lord, do tej pory zwykły "plebejusz", bogacz "z dziury zabitej dechami" - szuka dla siebie miejsca w obliczu przerażającej wojny totalnej wytoczonej przez łaknące krwi wszelakiej siły naksydzkiej flotylli. Przeszłość Caroline z kolei okrywa mgła tajemnicy - śmiała pilotka i zarazem urodzony strateg ukrywa swe pochodzenie. I jak to zwykle bywa przy spotkaniu takich osobistości - "wpadają sobie w oko". Romans między młodymi herosami staje się coraz bardziej złożony, gdy na świat wychodzi fakt, iż Lord Martinez jest niejako "zaobrączkowany", a związek ów nie budzi emocji i żaru towarzyszących spotkaniom z awanturniczą Sulą...
Jak widać, drugi tom ponownie zabiera nas do złożonego świata zależności i związków, niczym nie upraszczanych jak to ma zazwyczaj miejsce w fantastyce. Nie, tu realia grają dużą rolę, budując dramatyczną atmosferę dalece wykraczającą poza obręb czystej sci-fi. Akcję przyspiesza i wzmacnia fakt, iż przeciwnicy naksydzkiego mordu pod pretekstem "utrzymywania pokoju w imperium" stoją w niesamowicie pesymistycznej sytuacji. Potężni następcy Shaa ruszają swoimi siłami w kierunku ostoi i kolebki "buntowników"... Ruszają na Zanshaa - jeśli je zdobędą, może to oznaczać koniec wojny domowej... Koniec rozpoczynający kolejną kadencję rządów terroru w państwie powstającym na gruzach poprzedniego okrutnego światła...
Cykl zamyka "Wojna". Choć Naksydzi w zasadzie "zdobyli" i podbili wszystkie znane światy, a "veni vidi vici" powoli lądują na ustach jedynie słusznych mediów, buntownicy wciąż żyją. Zdziesiątkowani, w większości wytępieni, zmuszeni do zejścia do podziemia... Zasięgają porady u Lady Suli, teraz inicjatorki działań partyzancko-terrorystycznych w Zanshaa. Skoro czysta otwarta walka nie ma sensu, pozostają metody zgoła niemoralne. Ale ciosy wymierzane przez zespół Suli zawsze są wymierzane w zdrajców, sprzedawczyków - jednym słowem, wszystkich tych, którzy są winni śmierci setek obrońców niepodległości i innych bestialsko zamordowanych osób niewinnych. W tym samym czasie, wraz z dowództwem floty, Lord Martinez przemierza bezkresne rubieże galaktyki, realizując plan opracowany we współpracy z Lady Sulą... Ona została na Zanshaa, on wyruszył w długą i niebezpieczną podróż.
Sprawę jak zwykle komplikuje wciąż tniące uczucie między twórcami skutecznego sposobu odzyskania wolności. Do tego dochodzą kolejne "romanse", intrygi i knowania na "dworze" tj. między oficerskimi dekami w armadzie. Kolejne odsłony napiętych stosunków panujących na statkach zaczynają rzucać cień na wcześniej tak "czystą kreską" rysowanych postaciach występujących w tym teatrze życia. Rysa na diamncie? Cóż, jak to powiadają - "nie tylko śmietanka wypływa na wierzch". Osoby odpowiedzialne za pszyszłość buntu przeciwko nowym despotom to między innymi wyuzdani seksistowcy, maniacy religijni, służbiści-formaliści... A wśród nich ukrywa się zdrajca/morderca, którego ofiarami zostają kolejni oficerowie na statku flagowym...
Historia opowiedziana w trzecim tomie epopei obfituje w zaciekłe bitwy - tak daleko w przestworzach, wśród próżni międzygwiezdnej, jak i na powierzchni planety. Opowieść ta obfituje w bohaterskie porywy garstki obrońców pokoju, w dramatyczne i romantyczne momenty wzruszające swoją prostotą i głębią oddanego uczucia... Strony łyka się "hektolitrami", a akcja dobrze zrównoważona z opisami wciąga na wiele godzin. O wielkiej sile oddziaływania na czytelnika, mogę posłużyć swoją osobą... Miast siedzieć na wykładzie i słuchać, co też mądrego mają mi do przekazania tęgie głowy uczelni, dałem się złapać na wciągnięciu w wir przygód prowadzących do "Upadku Imperium Strachu"...
Książka potrafi człowieka chwycić i na długo trzymać. Pierwsze dwa tomiska czyta się niezwykle lekko, bo i mają poniżej 500 stron, toteż są to lekturki na góra dwa wieczory... Trójka oferuje blisko 700 stronic zadrukowanych wysoce adyktywnym tekstem. Czy mogę zatem powiedzieć, że "Upadek..." jest rewelacyjny? Hmm, niestety jest jedna skaza na królewskim jedwabiu kosmicznego eposa... Williams, z niewiadomych dla mnie przyczyn, prowadzi czytelnika drogą "zrozumienia", tu i ówdzie umieszczając swoje wytłumaczenia (często bardziej "fi" jak "sci") stosowanych teorii i terminów. Racja, że robi to wyjątkowo czytelnie, ale zdarzają mu się wywody dość przydługawe, a przy tym nic nie wnoszące... Na szczęście są to jedynie sporadyczne przypadki.
Czy moim skromnym zdaniem ta jedna wada ma skazać tytuł na zapomnienie? Oczywiście, że nie! Byłby to jeden z największych błędów, jeśliby zrezygnować z możliwości "współżycia" w heroicznych zmaganiach terrańskich lojalistów walczących otwarcie w przepięknie rysowanych olbrzymich bitwach. Gdyby porzucić ideę skrytego pokonywania despotycznego "samorządu", gdyby zapomnieć o ludzkich uczuciach i ich wpływie na ocenę sytuacji, gdyby... Nie, to niemożliwe - każdy fan dobrej książki nie powinien nawet myśleć o szansach braku spotkania trzeciego stopnia z tym kawałkiem dobrej literatury sci-fi. Napisana prostym, acz bogatym językiem, bez zbytniego przynudzania, trylogia Williamsa przenosi czytelnika w klimaty rodem z filmów Roddenbery'ego, Star Treka, Star Warsów i innych klasyków należących do kanonu tego "fantastycznego" gatunku sztuki. Słowo kazania na koniec? Bierzta, póki MAG ma jeszcze zapasy, bo przy tak dobrej knidze można się spodziewać dużego popytu. No to czego jeszcze siedzicie? Już mi kupować, pożyczać, czytać... Do zobaczenia na pokładzie "Prześwietnego"! Ja się stamtąd nie ruszam...