40 lat temu "Valerian i miasto tysiąca planet" zrewolucjonizowałby gatunek science-fiction w kinach. W roku 2017 film Luca Bessona cofa go w rozwoju. Co najmniej o dekadę.
OCENA
Idąc na "Valeriana", nie nastawiałem się na żadne przełomowe widowisko. Już same zwiastuny sugerowały, że będzie to piękny wizualnie film przygodowy. Zapowiadała się kolejna inkarnacja pomysłów i poetyki znanej ze "Star Wars" czy "Avatara". Nie trzeba być wielkim znawcą kina, by wyłapać te podobieństwa z samego trailera.
Mimo wszystko liczyłem, że przy tych ewidentnych podobieństwach i wtórności, "Valerian i miasto tysiąca planet" dostarczy mi masę dobrej, nieskrępowanej zabawy i może nawet pozytywnie zaskoczy, tak jak trzy lata temu zrobiła to pierwsza odsłona "Strażników Galaktyki". Niestety tak się nie stało.
Moje, niezbyt wygórowane, oczekiwania nie zostały spełnione.
"Valerian" okazał się pustym, bezdusznym tworem CGI, który nie wnosi kompletnie nic ciekawego ani oryginalnego do annałów popkultury i tym bardziej do gatunku science-fiction.
Wiem, że "Valerian" jest adaptacją francuskiego komiksu z lat 60., a świat przedstawiony w filmie powstał jeszcze przed "Gwiezdnymi Wojnami" czy "Avatarem". Ale jakie daje to uzasadnienie do stworzenia tego filmu w 2017 roku?
Problemów z "Valerianem" jest cała masa. Poczynając od samych bohaterów i grających ich aktorów.
Cara Delevingne radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Laureline, w którą się wciela, pasuje do niej wyjątkowo. Do tego całkiem swobodnie czuje się przed kamerą. Nie jest to wybitna rola, ale Cara poradziła sobie całkiem nieźle.
Profesjonalny aktor, czyli Dane DeHaan, położył rolę Valeriana w całości.
Jego postać to, przynajmniej tak się mówi o nim w filmie, luzak, bawidamek i mistrz w swoim fachu. Niestety DeHaan nie dość, że kompletnie nie pasuje do tego wizerunku, to jeszcze niewiele robi, by jakoś uzasadnić swoje miejsce w tym filmie. Jest kompletnie drewniany. Potrafię to przeboleć w kinie rozrywkowym, ale braku charyzmy już nie wybaczam.
Inną sprawą jest też to, jak te postaci sprawują się jako duet na ekranie.
Pomiędzy Valerianem i Laureline nie ma chemii.
Moim zdaniem, jest to wina aktorów, którzy kompletnie do siebie nie pasują i wydaje się, jakby grali w różnych filmach.
"Valerian" kosztował 220 milionów dolarów i naprawdę chciałbym wiedzieć, gdzie poszły te pieniądze, bo w filmie kompletnie ich nie widać.
Jest w "Valerianie" kilka efektownych scen, ale żadna nie ma rozmachu, który mógłby się równać z widowiskami z ostatnich latach. Co więcej, znam kilka tańszych filmów, które wyglądały lepiej i były o wiele bardziej efektowne.
Efekty specjalne w filmie Luca Bessona są na wysokim poziomie, ale z pewnością nie są warte ok. 200 milionowego budżetu. "Valerian" nawet pod tym względem nie jest ani odkrywczy, ani specjalnie zachwycający. Nie zbliżył się nawet do olśniewających obrazów ze "Strażników Galaktyki Vol. 2".
To zabolało mnie najbardziej, bo spodziewałem się, w najgorszym wypadku, słabej fabuły czy nijakich bohaterów, ale miałem nadzieję, że "Valerian i miasto tysiąca planet" okaże się przynajmniej wyjątkową wizualną perełką. Ale nawet to się nie udało...
Zarówno sceny z początku filmu, pokazujące życie na rajskiej planecie Mul (taka hawajska i przesłodzona wersja Pandory) oraz jej mieszkańców (niebezpiecznie przypominających Na’Vi) i krótka sekwencja bitwy kosmicznej (trwa może z minutę) nie robią absolutnie żadnego wrażenia.
Jest jedna scena pościgu w tunelach Miasta tysiąca planet, ale też trwa krótko i jest co najwyżej niezła.
Poza tym i kilkoma sekwencjami, które mogliśmy zobaczyć w trailerach, pełny film, nie ma nam wiele więcej do zaoferowania.
Jest to film ładny, chwilami efektowny, ale momentami zwyczajnie kiczowaty. Nie ma znaczenia, czy ten kicz został wprowadzony świadomie.
Kosmiczne rasy, które spotykają bohaterowie, są barwne i ciekawe, ale jeśli znacie "Star Wars","Strażników Galakyki" czy serię gier Mass Effect, to Valerian nie ma wam nic ciekawego do pokazania pod tym względem.
W czasie seansu będziecie mieli poczucie deja vu.
Przyjdzie wam oglądać sceny, które już gdzieś widzieliście. Scenografia i statki kosmiczne będą wam przypominały inne znane produkcje, które oglądaliście. I to, czy owe produkcje powstały z inspiracji komiksowym Valerianem z lat 60., naprawdę jest nieistotne w tej chwili.
Nie wiem, co tak zachwyciło mojego redakcyjnego kolegę Maćka, że w swojej recenzji ocenił Valeriana aż na 9/10, w dodatku nazywając go filmem, który trafia się raz na dekadę.
Z początku myślałem, że Maciek dał się porwać warstwie wizualnej. Nie do końca tłumaczyłoby to aż tak wysoką ocenę (kino to coś więcej niż nawet najbardziej niesamowite efekty specjalne, tym bardziej te sztucznie wykreowane na komputerach), ale jakoś bym to jeszcze zrozumiał. Dał się uwieść.
W filmie niby jest akcja, jest przygoda, ale wszystko jest przeciętne. I jeszcze ta dziecinna dramaturgia, która polega na tym, że bohaterowie uciekają śmierci, albo wykonują zadanie w ostatniej sekundzie.
Nie twierdzę wcale, że na "Valerianie" nie da się dobrze bawić. To przyjemne, letnie kino.
Jest w nim kilka niezłych pomysłów (przede wszystkim świetna sekwencja na wirtualnym Wielkim Targu), ale to raptem zalążki poukrywane w gąszczu przeciętności i wtórności.
Nigdy nie uważałem Luca Bessona za wybitnego filmowca. Sądziłem jednak, że tym razem stworzył on coś wyjątkowego. Sam twierdził, że jest to jego dzieło życia. Niestety, jego najnowszy film to tylko średniej klasy, dobrze zrobione i komercyjne widowisko. Pełne schematów powielanych od dekad w kinie popularnym. Ten film nic nie wnosi, a wręcz cofa gatunek science-fiction kilka lat wstecz. Potwornie zmarnowany potencjał i pieniądze.