REKLAMA

Will Smith dał w pysk całemu Hollywood. Nawet w kinie akcji nie ma dziś zgody na taką przemoc

Will Smith spoliczkował Chrisa Rocka podczas Oscarów. Cała branża i internet wciąż żyją aferą z tegorocznego rozdania nagród Amerykańskiej Akademii. Nie brakuje kłótni o to, czy zrobił dobrze, czy źle. Ale w całej tej inbie chodzi o coś zupełnie innego. Aktor wymierzył cios w całe Hollywood, które dzisiaj nie toleruje takich przejawów agresji nawet w kinie akcji.

fight club przemoc hollywood oscary 2022
REKLAMA

Will Smith uderzył Chrisa Rocka na gali rozdania Oscarów 2022. Wszystkich wprawił tym w osłupienie. Jak to tak? W XXI wieku? Hollywood nie może sobie na to pozwolić. Fabryka snów od wielu lat próbuje odcinać się od wszelkich przejawów przemocy, a tu aktor urządza Fame MMA podczas wielkiego święta amerykańskiej branży filmowej. To jest nie do przyjęcia.

Chociaż Chris Rock nie wniósł oskarżenia, Will Smith musiał przeprosić nie tylko wszystkich, ale i każdego z osobna. Zrezygnował też ze swojego członkostwa w Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Organizacja jeszcze będzie dyskutować nad konsekwencjami, jakie wyciągnie wobec aktora, a tymczasem kolejne studia go cancelują i wstrzymują prace nad projektami z jego udziałem.

REKLAMA

Will Smith wykluczony z Hollywood

Projekty z Willem Smithem stały się gorącym kartoflem. Najpierw Sony postanowiło wstrzymać prace nad "Bad Boys 4", a potem Netflix wycofał po cichu ze swoich planów produkcyjnych "Fast and Loose". Nie wiadomo było jak Apple TV+ postąpi z "Emancipation", które miało mieć premierę jeszcze w tym roku. Do tej pory nie wyznaczono jeszcze konkretnej daty i to się raczej szybko nie stanie. W końcu obie wymienione platformy już zdążyły wycofać się z licytacji o prawa do ekranizacji bestsellerowej autobiografii aktora.

Tak jak można było się spodziewać, Will Smith stał się persona non grata w Hollywood. Fabryka snów brzydzi się przemocą. Nie chce mieć z nią nic wspólnego. Zmieniła nawet sposób pokazywania jej na wielkim ekranie. Dzisiaj może się wydawać, że branża filmowa zapomniała, jak to swego czasu amerykańskie kino było w niej zakochane. Bardzo długo sprawdzała się bowiem jako pełnoprawny środek narracyjny.

Jak Hollywood przestało się bać i pokochało przemoc...

Po długich latach cenzury, dla niepoznaki nazywanej kodeksem Haysa, amerykańscy twórcy rozpływali się w seksie i przemocy. Do 1968 roku nawet pokazanie kibla w "Psychozie" było kwestią sporną i kontrowersyjną. Potem wszystko się zmieniło. Hollywood dojrzało. X muzę opanowali swobodni jeźdźcy i wściekłe byki. Ci bezkompromisowi artyści cieszyli się wolnością, której nie mieli ich poprzednicy. Kontrkultura weszła na salony, a wraz z nią do mainstreamu przedarły się filmowe ekscesy.

Amerykańskie kino krew zalała. To, co kiedyś zarezerwowane było dla taniej eksploatacji, oglądali już nie tylko stali bywalce grindhouse'ów. Dlatego prócz propozycji nie do odrzucenia w "Ojcu chrzestnym" czy masturbującej się krucyfiksem Regan w "Egzorcyście" mainstreamowa publiczność mogła zobaczyć żądnego zemsty Charlesa Bronsona w "Życzeniu śmierci". Co więcej, widzowie chętnie kibicowali architektowi, kiedy oczyszczał Nowy Jork z różnego rodzaju szumowin. Vigilante movies zaczęły podbijać wielki ekran.

Przemoc w służbie prawicowych ideałów

W parze z żądnymi krwi, ale porządnymi obywatelami, pojawili się zacietrzewieni gliniarze. Tytułowy "Brudny Harry" sprzeciwiał się policyjnej biurokracji i straszył przestępców swoim "najpotężniejszym pistoletem na świecie", aby potem ku jeszcze większej uciesze gawiedzi znęcać się nad Skorpionem. Główny antagonista wyglądał w dodatku jak hipis, aby publiczność dobrze wiedziała, która grupa ludzi jest największym zagrożeniem dla porządku w Stanach Zjednoczonych.

Chociaż dzisiaj Hollywood uchodzi za lewicowe i postępowe, to w swojej historii nieraz utrwalało prawicowe ideały. Kiedy w Gabinecie Owalnym zasiadł Ronald Reagan, na wielkim ekranie triumfy święcili twardziele pokroju Arnolda Schwarzeneggera i Sylvestra Stallone'a. Wcielali się oni w samotnych gliniarzy, których jedynym celem była walka z przestępczością. Kiedy w "Cobrze" ten ostatni nazywał Meksykanina chorobą, a siebie lekarstwem, widzowie krzyczeli: "dojedź go". On ku ich uciesze to właśnie zrobił.

Cobra - kino akcji - przemoc w Hollywood

Przemoc to choroba...

Tak to się toczyło. Ejtisowi herosi kina akcji przez całą dekadę działali w służbie polityki Ronalda Reagana, ładując na ekranie całe magazynki w przedstawicieli mniejszości społecznych. Dopiero w kolejnej dekadzie coś się zmieniło. Toksyczne wzorce męskości przestały być jednoznacznie pozytywnie oceniane. Obraz przemocy w hollywoodzkich filmach zaczął pękać. Agresja stała się przejawem choroby psychicznej.

W latach 90. narodził się cykl filmów określanych mianem male rampage movies. W produkcjach pokroju "Upadku", "Podziemnego kręgu" czy "American Psycho" znudzeni życiem pracowników biurowych protagoniści dają ujście swoim pierwotnym instynktom. Grożą ludziom bronią, naparzają się w piwnicach, czy rzucają piłami mechanicznymi w nagie kobiety. Jako biali heteroseksualni mężczyźni w paranoicznym uniesieniu chcą odzyskać utraconą uprzywilejowaną pozycję. Zawsze było jednak jakieś "ale".

Foster z "Upadku" jest psychicznie niestabilny, narrator z "Podziemnego kręgu" ma rozdwojenie jaźni, a Bateman z "American Psycho" cierpi na zaburzenia osobowości. Chociaż amerykańska alt-prawica wciąż bierze ich na sztandary, to twórcy tych filmów wcale nie pochwalali zachowań swoich bohaterów. Oni je krytykowali, bo podejście do przemocy w Hollywood już wtedy było inne niż wcześniej. A przecież zaraz miało dojść do jeszcze większego przewartościowania dotychczasowych ideałów.

...a ironia jest lekarstwem

W XXI wieku fabryka snów nawet wprost zaczęła przepraszać za te wszystkie przejawy maskulinizmu z ostatnich dekad poprzedniego stulecia. Taką "Sztukę samoobrony" trudno odbierać inaczej niż prośbę o wybaczenie za wpływ male rampage movies na wyobraźnię widzów. Tradycyjnie pojmowana męskość zostaje tu otwarcie zaprezentowana jako poza, którą należy obnażyć. Ten film jest niczym "Podziemny krąg" ery #MeToo. Bo czasy utrwalania toksycznej męskości minęły. Teraz agresywne zachowania muszą mieć inne podłoże niż pod koniec XX wieku. Dlatego właśnie nieodłącznym elementem kina akcji stały się humor i ironia.

W XXI stuleciu Hollywood nie chce pokazywać Dwayne'a Johnsona w taki sam sposób, jak kiedyś robiło to z Arnoldem Schwarzeneggerem. Zanim komuś przyłoży, widzowie muszą wiedzieć, że jest kochającym mężem i ojcem. On będzie za chwilę walczył o lepszy świat dla swoich dzieci, ale jego agresywne zachowanie zostanie ubarwione komizmem. W takim wypadku przemoc zostaje ośmieszona.

Jeśli w filmie brakuje takich narzędzi dystansowania, to prawdopodobnie mamy do czynienia z kinem klasy B. Oldschoolowi bohaterowie akcyjniaków wciąż jeszcze funkcjonują. Produkcje z pozbawionymi autoironii mięśniakami ciągle bowiem powstają. Są jednak spychane poza nawias głównego nurtu. Dlatego Sylvester Stallone i Jean-Claude Van Damme mają taki problem z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Co jednak gorsze, młodsi adepci sztuk walk ze Scottem Adkinsem na czele nie mogą natomiast liczyć na sławę, jaką cieszyliby się jeszcze pod koniec XX wieku.

Koniec z przemocowym Hollywood

Czasy się zmieniły. Trupy wyleciały z szaf najważniejszych postaci Hollywood. Oskarżenia o rasizm, homofobię i seksizm zatrzęsły branżą filmową. Po #MeToo fabryka snów dobrze wie, że jest na cenzurowanym. Nie może sobie pozwolić na kolejne szkody wizerunkowe, bo straci dochody. Tym samym Will Smith uderzając Chrisa Rocka podczas Oscarów, wymierzył policzek całemu środowisku.

REKLAMA

W tej aferze wcale nie chodzi o to, czy Will Smith był obrońcą honoru żony, czy zachował się jak bezmyślny brutal. Po tylu latach walki, aby skończyły się oskarżenia o molestowanie kobiet i zarzucanie wszystkich możliwych -izmów oraz -fobii, on w świetle reflektorów wyszedł na scenę i dał popis agresji, którego w podobnej formie nie uświadczymy dzisiaj nawet w amerykańskich filmach. To nie mogło obejść się bez echa.

Przy odrobinie szczęścia Will Smith dozna odkupienia. Jest na dobrej drodze. Wystarczy, że dalej będzie kajał się i przepraszał, a w końcu branża pewnie mu wybaczy. Hollywood uwielbia przecież takie historie i prawdopodobnie po jakimś czasie wspaniałomyślnie wpuści go ponownie na salony. Na razie jednak aktor musi odczuć konsekwencje swojego zachowania, bo fight cluby nawet na wielkim ekranie dzisiaj nie przechodzą.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA