REKLAMA

„Wonder Woman 1984” daje radę, ale tylko jako film dla serwisu VOD

„Wonder Woman 1984” nie bez powodu zbiera kiepskie noty. Najnowszy film z serii DC Extended Universe to typowa produkcja „prosto na DVD/VOD” i jedynie w tym kontekście się jakoś broni.

Gal Gadot jako Wonder Woman
REKLAMA
REKLAMA

Adaptacje komiksów wydawnictwa DC nie potrafią dobić do poprzeczki zawieszonej niezwykle wysoko przez Disneya, a wytwórni Warner Bros. nie udało się stworzyć odpowiedzi na Marvel Cinematic Universe. Mimo to po latach posuchy i potworków w postaci „Batman v Superman”, „Suicide Squad” czy „Ligi Sprawiedliwości”, otrzymaliśmy wreszcie kilka niezłych, a momentami wręcz wybitnych filmów.

Złą passę DC przerwała dość niespodziewanie „Wonder Woman”, a zaraz po niej przyszła kolej na kilka innych udanych strzałów. Kolejno dostaliśmy luźniejszego „Aquamana”, sympatycznego i rodzinnego „Shazama!” oraz oderwanego całkowicie od DC Extended Universe i mrocznego „Jokera”. Nic dziwnego, że rozochoceni odbiorcy nie mogli się doczekać kolejnego filmu z tej samej stajni.

Apetyt fanów urósł do niebotycznych rozmiarów, bo na premierę „Wonder Woman 1984” czekaliśmy dłużej, niż mieliśmy, o okrągłe… 12 miesięcy.

Pierwotnie nowy blockbuster Patty Jenkins debiutować 13 grudnia 2019 r. Wytwórnia zdecydowała się jednak tę premierę opóźnić, aczkolwiek z perspektywy czasu włodarze Warner Bros. muszą sobie teraz nieźle pluć w brodę. Okazało się to fatalną w skutkach decyzją, gdyż „Wonder Woman 1984” zaliczała obsuwę za obsuwą ze względu na trwającą pandemię koronawirusa.

Wonder Woman 1984 premiera hbo max class="wp-image-463426"

Film trafił na ekrany kin dopiero teraz, na tydzień przed świętami, ale tylko w kilku krajach. Tydzień później, czyli 25 grudnia 2020 r., produkcja wyemitowana została zaś w wybranych kinach w Stanach Zjednoczonych oraz… w usłudze HBO Max. Mamy tu podobną sytuację jak w przypadku „Mulan”, które było dostępne na premierę w ramach Disney+, tyle że za nowy hit DC nie trzeba dodatkowo płacić.

I całe szczęście, bo byłyby to wyrzucone pieniądze, skoro „Wonder Woman 1984” wygląda jak niezamierzona parodia.

Aż trudno uwierzyć, że reżyserka odpowiedzialna za film, który przywrócił fanom wiarę w DC Extender Universe, popełniła taki blamaż, ale słowa krytyki płynące w stronę „Wonder Woman 1984” są zasłużone. Średnia ocen w agregatorach wynosząca 5,7/10 punktów w serwisie IMDb oraz 63 proc. od krytyków w Rotten Tomatoes wydają się w dodatku aż nazbyt łaskawe, biorąc pod uwagę to, co dostaliśmy.

Problemem filmu jest lichy scenariusz, który w całości opiera się o McGuffina w postaci jakiegoś magicznego kamienia spełniającego życzenia. Fakt, że najwyraźniej najpierw twórcy wpadli na pomysł, że pokażą nam życie bohaterki w latach 80., bo retro klimat jest na topie, a dopiero później dopisali do tego na kolanie historię, to jednak tylko wierzchołek góry lodowej problemów.

Produkcja, w której Gal Gadot ponownie wcieliła się w Dianę Prince, wywołuje podobne zażenowanie niczym końcówka „X-Men: Ostatni Bastion”.

Jak tak sobie o tym teraz myślę, to nawet „Venom”, którego oceniałem negatywnie, na tle „Wonder Woman 1984” wypada zjadliwie. Ten quasi spin-off Spider-Mana z Tomem Hardy’ym nie był w końcu złą produkcją per se, tylko nakręcony został tak o dekadę albo dwie zbyt późno. Nowy film o Wonder Woman rozczarowywałaby z kolei nawet wtedy, gdyby jego premiera przypadała na tytułowy 1984 r.

Wonder Woman 3 patty jenkins class="wp-image-430078"

W filmie leży wszystko, od dialogów aż po efekty specjalne. Doprawiono to w dodatku wręcz takim slapstickowym poczuciem humoru. Scena z początku filmu, podczas której Diana łapie złodziei w centrum handlowym, wyglądała niczym w krzywym zwierciadle — przestępcy mieli na twarzach przerysowane grymasy, a sunąca po ziemi uśmiechnięta dziewczynka przypominała skecze Benny’ego Hilla.

Pedro Pascal jako antagonista w „Wonder Woman 1984” wypadł zaś żałośnie.

Aktor znany przede wszystkim z „Gry o tron” i „Narcos”, o którym mówi się, że teraz w disnejowskim „Mandalorianinie” niesie na swych barkach całą sagę „Star Wars”, w „Wonder Woman 1984” zagrał jednowymiarowego i karykaturalnego barona naftowego. Trudno było jednak traktować go poważnie, gdyż cały czas przypominał mi aż nadto ekspresyjnego Cezarego Pazurę z „Killera”.

Druga z nowych postaci, która pojawiła się w „Wonder Woman 1984”, jest koleżanka z pracy Diany, czyli doktor Barbara Minerva. Przemiana tej cichej myszki w wyzwoloną femme fatale wypadła jednak kompletnie sztucznie. Fakt, że obie kobiety stanęły naprzeciw siebie w finale, wynika nie z naturalnego rozwoju tej postaci, tylko wymuszeniu na niej tego przez scenariusz.

Największą bolączką „Wonder Woman 1984” jest jednak mimo wszystko nieszczęsny powrót Steve’a Trevora.

Od dawna wiedzieliśmy, że Chris Pine powróci do swej roli, chociaż jego bohater zginął w trakcie I wojny światowej. Okazało się, że było to możliwe za sprawą wspomnianego wcześniej magicznego kamienia, ale z jakiegoś powodu pilot nie wrócił w tym ciele, a jedynie jego duch nawiedził jakiegoś bogu ducha winnego mężczyznę. Dopiero w momencie, w którym Diana go rozpoznała, podmieniono aktora.

wonder woman 1984 zwiastun class="wp-image-353257"

Niestety fakt, iż Trevor wrócił w taki pokrętny sposób, skłania nas do zadania sobie kilku niewygodnych pytań: co się stało ze świadomością mężczyzny, w którego ciało wszedł Steve? Czy to, iż Diana się z nim całowała (a najpewniej i z nim przespała, co sugerowała scena wspólnej pobudki) nie było de facto z jej strony molestowaniem i gwałtem? Niestety film w ogóle na tę kwestię nie zwraca uwagi.

Do tego boli fakt, iż Dianę Prince w latach 80. nadal definiuje przelotna znajomość sprzed pół wieku.

Oczywiście można wzruszyć się na samą myśl o tym, że Wonder Woman przez tyle lat zachowała w swoim sercu miejsce dla ukochanego, który zginął, gdy bohatersko uratował świat, ale nie uważam, by było to zdrowe. Pamiętajmy, że chociaż po Dianie tego nie widać, w tym świecie minęło pół wieku, a bohaterka nie potrafi żyć własnym życiem i izoluje się, bo tęskni za swoim pierwszym i jedynym chłopakiem.

Oczywiście ten motyw można było zgrabnie rozwinąć, ale „Wonder Woman 1984” tematu żałoby w zasadzie nie podejmuje — podobnie jak wielu innych, o które aż się prosiło. Uważam, iż to zmarnowana szansa, bo przez superbohaterski pryzmat można było tu powiedzieć coś mądrego na temat straty i miłości, ale ważniejsze były tandetne efekty specjalne, które bardziej przywodziły na myśl lata 80. niż scenografia

REKLAMA

Smuci mnie, że tak jak Patty Jenkins i Gal Gadot otrzymały ogromny kredyt zaufania, tak przygotowany przez nie film wygląda jak adaptacja grubego nićmi szytego fanfika spod pióra przedszkolaka. Działo się tu bowiem całkiem sporo, ale 2,5-godzinny film się momentami dłużył, a wszystko to, co zobaczyliśmy miało tyle samo sensu, co chwytanie się lassem błyskawic celem dogonienia samolotu…

Jeśli tylko koronawirus na to pozwoli, „Wonder Woman 1984” trafi na ekrany polskich kin 22 stycznia 2021 r. Wiemy też, że powstanie również kontynuacja filmu i to pomimo kiepskiego wyniku w weekend otwarcia.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA