Niestety, choć nadzieje były wielkie, a film zapowiadał się świetnie, "Wyspa psów" zalicza się do większych rozczarowań ostatnich miesięcy.
OCENA
"Wyspa psów" to dość sprytna bestia. Film już od pierwszych klatek próbuje nas uwieść warstwą wizualną oraz dźwiękową. Lalkowa i poklatkowa animacja na dużym ekranie prezentuje się wspaniale. Japońskie motywy - inspiracje kinem Akiry Kurosawy - aż biją po oczach. Scenografia, postacie i muzyka zabierają nas w ciekawą podróż na drugi koniec świata... i do tego 20 lat w przyszłość.
W Japonii wybucha epidemia psiej grypy. Autorytarny burmistrz Megasaki City postanawia wygnać wszystkie czworonogi na znajdującą się nieopodal miasta wyspę-wysypisko śmieci, gdzie zwierzaki mają dokonać żywota. Na wyspie ląduje jednak młody chłopak, Atari, który znalazł się tam, bo chciał znaleźć swojego zaginionego psa.
Filmowi nie brakuje uroku. Mieni się on też od typowego dla Wesa Andersona dziwacznego poczucia humoru, będącego na granicy slapsticku i czarnej komedii. Mimo tego, jakoś nie byłem w stanie płynnie wejść w świat przedstawiony. Sama opowieść również mnie nie zachwyciła.
Fabuła jest dość prosta. Grupka psów z tytułowej wyspy towarzyszy chłopcu w poszukiwaniu jego pupila.
Interakcje między bohaterami momentami są w miarę zabawne, ale na dłuższą metę brakuje w nich empatii i emocji, które potrafiłyby oddziaływać na widza i wchłonąć go w opowiadaną przygodę.
A więc patrzymy sobie na animowane poklatkowo zaniedbane pieski, które podróżują przez wysypisko śmieci i na dobrą sprawę z góry wiemy, jak się to skończy.
Anderson chyba za bardzo wierzył w siłę warstwy wizualnej swego dzieła i wyraźnie się przeliczył, bo fabularnie "Wyspa psów" ma sporo ubytków.
Już sama "sprawa japońska" budzi sporo zastrzeżeń, bo choć wizualnie dalekowschodnia ornamentyka dość mocno rezonuje z filmu Andersona, to reżyser nie uciekł od wielu uproszczeń, a nawet paru niestosowności. Stereotypowe przedstawienie Japończyków, chwilami delikatnie wyśmiewające sposób, w jaki mówią, jak również brak tłumaczenia przy wymawianych przez mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni kwestiach można odbierać dwuznacznie.
Z jednej strony rozumiem zabawę Andersona z językiem, komediowe motywy, jakie wynikają z braku porozumienia i zrozumienia między bohaterami, ale z drugiej strony wprowadza to efekt alienacji i dystansuje widza.
Pomijam już fakt, że Japończycy chcą w tym filmie pozbyć się psów. Biorąc pod uwagę to, jaką sympatią cieszą się one na całym świecie, można odbierać to jako swoisty szantaż emocjonalny. Jeszcze bardziej kontrowersyjnym ruchem jest to, że główną motywatorką zmiany myślenia i działania jest biała Amerykanka, która znalazła się Megasaki w ramach wymiany studenckiej.
Czyli po raz kolejny mamy motyw przedstawiciela białej rasy, który musi uratować świat i uporządkować bałagan na obczyźnie, bo oczywiście tubylcy sami sobie z tym nie poradzą.
Same psiaki da się lubić, choć tak naprawdę tylko Chief, któremu głos podkłada genialny Bryan Cranston, jest postacią naprawdę interesującą. Niemal od zawsze bezdomny, nie potrafiący się przystosować i pracować w grupie, co chwila kontestujący wybory większości outsider, jako jedyny wprowadza dynamikę w grupie.
Ale gdzieś tak po 15 minutach od rozpoczęcia seansu warstwa wizualna przestaje zachwycać, bo szybko się do niej przyzwyczajamy. Tym bardziej, że "Wyspa psów" jest poniekąd, od strony formalnej, powtórką z "Fantastycznego Pana Lisa".
Konotacje społeczne i polityczne mierzące się z uprzedzeniami, krytyką totalitaryzmu i wyśmiewającą mechanizmy propagandy są w stanie trafić co najwyżej do młodego widza, który z kolei i tak raczej nie zrozumie wszystkich niuansów Wyspy psów, kierowanej do trochę starszego widza.
Cieszę się jedynie, że dystrybutor nie zrobił potwornego błędu i nie wprowadził "Wyspy psów" do naszych kin z dubbingiem.
Kapitalna obsada głosowa w postaci m.in. Edwarda Nortona, Bryana Cranstona, Jeffa Goldbluma, Billa Murraya, czy F. Murraya Abrahama to nie lada gratka i klasa sama w sobie.
Niestety, trochę to za mało by uznać najnowsze dzieło Wesa Andersona za udane.