Nowy kryminał „Zabójca z Rillington Place” o seryjnym mordercy. To opowieść oparta na faktach
Chciałam, żeby ten serial mi się spodobał, cholera, on powinien mi się spodobać – świetna gra aktorska, produkcja BBC, opowieść na podstawie prawdziwej historii seryjnego mordercy... a mimo to oglądając go, nerwowo zerkałam na zegarek. „Zabójca z Rillington Place” to kryminał, który ma wszystko, co trzeba, a mimo to nie działa.
OCENA
Historia Johna Reginalda Christie i jego ofiar wstrząsnęła nie tylko Londynem, ale całą Anglią. Mordercy nie tylko udawało się uciec przed wymiarem sprawiedliwości, ale także uwikłać w swoje zbrodnie niewinnego człowieka, którego skazano na karę śmierci przez powieszenie. Spokojnie to nie spoiler, powieszonego krzyczącego „to Christie” widzimy w pierwszych minutach pierwszego odcinka, zanim cofniemy się o 12 lat, czasów gdy Ethel Christie po 9 latach odnajduje swojego męża i zaczyna z nim nowe życie w mieszkaniu na Rillington Place. To, że z kochany Reg już wtedy jest szują, przeczuwamy właściwie od początku i niemała w tym zasługa Tim Rotha, który w całym serialu jest absolutnie doskonały.
„Zabójca z Rillington Place” – obsada to najmocniejszy punkt tego serialu kryminalnego.
To dzięki Rothowi Christie budzi niechęć niemal od samego początku, choć teoretycznie nie widzimy, by robił nic bardzo zdrożnego (białe kłamstwa sprzedawane żonie klasyfikuję jako średnio zdrożne) – jest coś odrzucającego jego sposobie poruszania się, mowie ciała, nie tylko tym co, ale i jak mówi. To obraz człowieka żałosnego, mitomana podtrzymującego narrację o własnej wielkości, manipulatora i pyszałka. I choć samo to nie jest zbrodnią, to Roth kreuje tę mroczno-żałosną stronę tak sugestywnie, że ma się ochotę podjeść do jego żony, i wykrzyczeć jej w twarz „uciekaj, póki możesz!”. I choć na peany głównie zasługuje Roth, to cała obsada zdaje egzamin celująco.
Samantha Morton jako Ethel Christie wspaniale miesza oddanie dla męża i poczucie obowiązku ze strachem przed nim i niepokojem. Odegranie żony, która zostaje z mężem mimo straszliwych przypuszczeń, do których ma coraz więcej powodów, wychodzi jej doskonale. Wierzymy Ethel i możemy się kompletnie nie zgadzać z jej decyzjami, ale widzimy, skąd się biorą. Aż żal, że każdy odcinek przedstawiony jest z punktu widzenia innej osoby (pierwszy Ethel, drugi Tima, trzeci Regiego) i wierna żona musi w drugim epizodzie usunąć się w cień, by oddać miejsce młodej parze, która wprowadza się dopiero co do fatalnego domu. Młodzi na szczęście stanowią doskonały kontrapunkt dla starszego małżeństwa i dotrzymują im kroku aktorsko. Tim Evans (Nico Mirallegro) miota się pokazując zagubienie i desperację swojego niebyt rozgarniętego bohatera i nawet mająca dość mało czasu ekranowego Beth (Jodie Comer) – słodka dziewczyna, dla której macierzyństwo szybko staje się smutną pułapką, jest napisana tak, żeby wymykać się szybkim i pobieżnym klasyfikacjom.
Sprawnie napisane i doskonale zagrane postaci to nie jedyne zalety „Zabójcy z Rillington Place”. To serial produkcji BBC, więc zdjęcia, kostiumy, scenografia – wszystkie te aspekty nie schodzą poniżej poziomu wyznaczonego przez stację a ten jak zawsze jest wysoki. Londyn jest wiecznie zadymiony i nieprzyjazny, dom, w którym mieszkają państwo Christie, obskurny, atmosfera odpowiednio przytłaczająca i klaustrofobiczna, w czym doskonale pomagają zdjęcia.
A mimo to „Zabójca z Rillington Place” to serial kryminalny, który strasznie mnie wymęczył.
Choć zwykle nie mam nic przeciwko powolnie rozwijającej się akcji i lubię nurzać się w gęstej jak kawa prawdziwego twardziela atmosferze pierwszy odcinek mnie tak wymęczył, że złapałam się na nerwowym zerkaniu na zegarek czy rzucaniu tęsknych spojrzeń ku leżącemu obok kanapy smartfonowi. Wszystko działo się nie tyle wolno, ile jednostajnie. Nad widzami niczym Londyński smog unosi się tajemnica, zagrożenie i przeczucie, graniczące z pewnością, że oto jesteśmy świadkami katastrofy, która tylko czeka na to, żeby wybrzmieć w pełni swojej grozy. Katastrofa jednak nie wybrzmiewa, są za to powtarzające się kilkakrotnie złowieszcze zdjęcia niepokojącą ubrudzonego.
Duszne atmosfery mnie pociągają, ale w trakcie godzinnego odcinka potrzebowałabym zaczerpnąć przynajmniej dwa lub trzy oddechy, żeby się nie udusić. Tymaczasem czyhająca zgroza i katastrofa wygrywane są na jednej nucie a historia rozwijała się nieznośnie wolno.
Unosząca się niemal przez cały seans atmosfera niepokoju, tajemnicy i nieuchronnej katastrofy w końcu po prostu nudzi, a jedynym pytaniem, na które chce znać odpowiedź, nie jest „co dalej?” ale „ile jescze?”.