REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Seriale /
  3. Dzieje się

Polacy szpiegują własne dzieci. Psycholog opowiada o prawdzie kryjącej się za "Zachowaj spokój"

Wyprodukowany przez Netfliksa serial "Zachowaj spokój" bazuje na fikcji literackiej w postaci powieści Harlana Cobena. Nie myślcie jednak, ze nie znajdziecie tam niczego prawdziwego. Amerykański pisarz lubi korzystać w swojej twórczości z realnych tematów, a w "Zachowaj spokój" rzucił światło na problem braku zaufania między rodzicami i dziećmi oraz śledzenia tych drugich za pomocą oprogramowania szpiegowskiego. Psycholog Robert Frey tłumaczy nam, że podobne sytuacje są powszechne również w Polsce.

25.05.2022
15:16
zachowaj spokój netflix oprogramowanie szpiegowskie polska
REKLAMA

W ostatnich tygodniach nie było popularniejszego polskiego serialu niż "Zachowaj spokój". Produkcja wywołała duże zainteresowanie jako adaptacja powieści Harlana Cobena, ale kryło się w niej coś więcej. To naprawdę świetny i bardzo życiowy serial, który podejmuje niełatwy temat psucia się relacji między rodzicami i ich dziećmi. Postanowiliśmy zapytać psychologa Roberta Freya, mającego duże doświadczenie w pracy z młodzieżą i terapią uzależnień o to, ile prawdy kryje się w "Zachowaj spokój". Okazuje się, że wcale niemało.

REKLAMA

"Zachowaj spokój" pokazuje realny problem w relacji nastolatków i rodziców - jak go rozwiązać?

Tomasz Gardziński: Jeden z najpopularniejszych seriali ostatnich miesięcy, "Zachowaj spokój" zaczyna się od momentu, w którym para rodziców instaluje w telefonie program szpiegowskim, mający śledzić ich syna. Kontakt między nimi jest coraz słabszy, syn się od nich oddalił, dlatego postanawiają zainterweniować. Czy taka pokusa faktycznie jest powszechna wśród współczesnych rodziców i takie sytuacje zdarzają się?

Psycholog Robert Frey: Tak i nie dotyczy to tylko rodziców. Podobne sytuacje zdarzają się też w związkach. Ale rzeczywiście to rodzice chyba trochę na fali społecznej popularności takich rozwiązań najczęściej chcą więcej wiedzieć, bardziej się asekurować, wręcz kontrolować swoje dzieci. Niezależnie, czy mowa o chłopcu, dziewczynce, czy nastolatkach.

Z czego wynika taka potrzeba właśnie kontroli?

Z własnych lęków. Rodzice często bardzo kochają swoje dzieci, ale ich nie akceptują. Podam tu pewną przykładową sytuację. Nastolatek wraca do domu o 22.30, choć deklarował, że będzie godzinę wcześniej. Nie dał znać, że się spóźni, bo młodość nie zna czasu. Po powrocie do domu mama, czy tata mówi: "Martwiłam się o ciebie, nie spałam, czekałam. Przecież wiesz, że jak nie wracasz, to ja nie śpię". Co się dzieje wtedy po stronie nastolatka? Buduje się poczucie winy. On nie chce, żeby mama, którą kocha, przez niego cierpiała. Nie oszukuje i nie kłamie, choć rodzice tak to interpretują. Po prostu limituje informacje, chroniąc siebie. W jego wyobrażeniu im mniej powie, tym mama będzie mniej cierpiała. I to jest pierwszy wariant takiej sytuacji, czyli brak akceptacji.

A jaki jest drugi?

Drugi wariant tej samej okoliczności - nastolatek wraca spóźniony do domu. Na jego widok mama mówi: "Widzę, że sobie nie radzisz z czasem. Ja też sobie nie radziłam. Nie wiem zupełnie, co teraz możemy z tym zrobić, ale chodź przytul się do mnie". Bezwarunkowa akceptacja w takim wariancie jest czymś w porządku. Jak jej nie ma, to wtedy wchodzi dyscyplina, kara, sprawdzanie, kontrola. Ten brak akceptacji wynika właśnie z własnych lęków, które zastępują realność. Rodzic zaczyna wyobrażać sobie: "Dlaczego nie odbiera telefonu? Czy nic mu się nic nie stało? Na pewno jest coś nie tak". Dorośli tworzą własne scenariusze, własne fabuły, z reguły negatywne. Częściej kobiety niż mężczyźni, czy może częściej mamy niż ojcowie. Co z kolei wynika z ich własnych doświadczeń życiowych, które wynieśli z domu jako wyposażenie w dorosłość.

Zachowaj spokój - szpiegowanie dzieci

Mamy tutaj do czynienia z konfliktem między dwoma, bardzo istotnymi wartościami: prawem do prywatności i odpowiedzialnością rodziców za dziecko. W jaki sposób mądrze pogodzić te dwie wartości, które siłą rzeczy czasami będą sobie wzajemnie zaprzeczać?

Rodzice mają dobre intencje. To nie jest tak, że oni chcą to dziecko uwięzić. Nie powinniśmy tutaj mówić o błędach czy winie. Oni po prostu nie wiedzą, jak to zrobić. A mogliby po prostu zaufać swoim dzieciom. Bo życie zawsze sobie znajdzie ścieżkę do tego, żeby być, nie do tego, żeby się ograniczać. Jeżeli to dziecko będziemy zamęczali wykładami pt. "To było skrajnie nieodpowiedzialne" czy "Nie zgadzam się na to, co zrobiłeś", to po stronie tego nastolatka rodzą się poczucie winy, wstyd, złość na rodziców.

Przecież dziecko jest dziełem rodziców. Nie można go ukarać za to, że żeśmy je tak stworzyli i tak ulepili. Powtarzam: liczy się akceptacja i jeszcze raz akceptacja. Przy czym często też taką trudnością jest, że ojciec nie uczestniczy w bliskości z dzieckiem z powodu swojej pracy, uzależnień lub takiej emocjonalnej dezercji z rodzinnego gniazda. Wtedy ten nastolatek nie zna granic, bo nikt mu ich nie wytyczył. Nie uprzedził, że należy się posuwać tylko do pewnego punktu. Wszystko dlatego, że tego ojca nie ma fizycznie lub emocjonalnie.

Czy szpiegowanie dzieci w sieci przez Polaków tak jak w serialu Netfliksa bywa słusznym rozwiązaniem?

Jeżeli do pana przychodzą rodzice z takim problemem i któreś z nich deklaruje chęć wykorzystania właśnie tego typu sprzętu szpiegowskiego. Czy w ogóle zdarzy się scenariusz, w którym pan, jako psycholog, zaakceptowałby to i dostrzegł sens w takim działaniu? Czy zdarzają się w ogóle sytuacje, gdzie tego typu ścieżka postępowania okazuje się finalnie słuszna?

Tak, w konkretnych przypadkach. Często jest to też rozszerzone o alkomat, albo o testy narkotykowe. Tylko popatrzmy na to z perspektywy nastolatka. Ma on wtedy wrażenie, że nie może nic zrobić, nie może nawet nic powiedzieć, bo jest cały czas kontrolowany. To działa jak sprężyna. Jeżeli będziemy dociskać tę sprężynę, to ona w końcu w niekontrolowany sposób odbije i odskoczy dalej od miejsca, z którego zaczęła być dociskana. Taki scenariusz nie jest korzystny ani dla rodziców czy opiekunów, ani dla nastolatka. Często należy pracować z rodzicami, a nie z dzieckiem, z nastolatkiem, bo to po stronie tych rodziców kryje się więcej problemów.

Wspomniał pan, że rodzice nie mają niecnych motywów i za ich zachowaniami nie kryją się złe emocje. To jednak zrozumiałe, że w takiej sytuacji nastolatek czuje logiczne poczucie zranienia i zdrady. Jak wtedy większość z nich reaguje?

Dziecko nie zna tych motywów, nie zna przyczyn. Przeważnie reaguje albo buntem, albo krzywdzeniem samego siebie. Ten bunt może iść w dwóch kierunkach. Albo zaczynam rozrabiać, albo szukam środowiska, w którym się mogę spełniać. Tam dostaję tę akceptację, tam jestem swój, a tego samego nie mam w domu. Drugi nurt polega na tym, że dziecko zaczyna chorować. Częściej dotyczy to nastolatek niż nastolatków.

Takiej nastolatce (w jej mniemaniu) nie pozostało nic innego, jak jej własna biologia. Wtedy pojawia się np. anoreksja lub próby samookaleczenia się. Taka osoba myśli: "Cała reszta została mi już zabrana, ograniczona. Tylko nad tym nad własnym ciałem mam władzę". Przy czym rodzice postawieni przed takim problemem przeważnie kontynuują negatywne działania. Jeszcze mocniej na tę osobę non stop napierają, a więc po tamtej stronie jeszcze bardziej wzmaga się sprzeciw.

Jaka jest potem ścieżka leczenia tego, ścieżka wyjścia? Coś już się wydarzyło, to zaufanie zostało zachwiane. Rozumiem, że odbudowywanie go zajmuje często miesiące albo nawet i lata?

Odbudowa polega oczywiście też na daniu takich drogowskazów i semaforów dla nastolatka, ale to jest głównie praca z rodzicami. Oni, gdy choć trochę zweryfikują i zrewidują swoje widzenie obowiązków dziecka i własnej odpowiedzialności, wówczas tworzenie wspólnego dobra, współpraca w stadzie jest pozytywna. Rodzice często koncentrują się na tym, że syn lub córka przestali chodzić do szkoły albo się nie uczą. A tu nie jest ważna szkoła, lecz ważne jest życie.

Zwłaszcza, że to, o czym teraz rozmawiamy, jest rezultatem czegoś, co działo się wcześniej. Gdy ten nastolatek lub nastolatka byli jeszcze małym dzieckiem, to rodzice nie nauczyli go prawdziwej odpowiedzialności. Nie pozwalali popełnić błędów. W kółko powtarzali: "Uważaj, bo się przewrócisz" albo "Uważaj, bo to jest gorący kubek". Dziecko nie wie, co to jest gorący kubek, dopóki samo tego nie doświadczy. Równie dobrze taki rodzic mógłby krzyknąć: "Uważaj, tornado!". Natomiast jeżeli do tego dojdzie w kontrolowany sposób, czyli na przykład "Ostrożnie dotknij i zobacz, jakie gorące", to dopiero wtedy dziecko naprawdę rozumie, czego nie powinno robić. Rodzice z reguły tak niestety nie postępują.

Dużo się mówi współcześnie o tej nadopiekuńczości i bezstresowym wychowaniu. Na ile to jest taki troszkę medialny mit, a na ile faktyczny problem?

Problemem jest przede wszystkim sztuczna uległość, która polega na niesłuchaniu dziecka. Dam przykład. Mama mówi do czterolatka: "Synku, chodź, idziemy do przedszkola, zakładaj butki". On na to odpowiada: "Mamo, ale mi się nie chce iść". I rozpoczyna się dyskusja, że w przedszkolu dziecko będzie się bawić, a jak go mama odbierze, to coś w domu pooglądają lub kupi mu po drodze lizaka. I w taki sposób próbuje "przekupić" dziecko, które w tym czasie nie wie, co się dzieje. Mama forsuje swoje, ale w ogóle nie słyszy dziecka. Nie ma znaczenia, z jakiego powodu ono nie chce iść do przedszkola. Może wczoraj stało w kącie, może się z kimś pokłóciło.

zachowaj spokój class="wp-image-1966279"
Zachowaj spokój Foto: Piotr Liwic/Netflix

Ważne, że matka nie próbuje go nawet wysłuchać. Dziecko się wtedy "korkuje", czyli uczy się nie wyrażać swoich potrzeb. Nie zostało ani wysłuchane, ani zrozumiane. I ono potem będzie jeszcze kilkukrotnie protestować, ale wtedy właśnie rodzice nakładają na niego karę. Dzieci potem szukają sobie różnych form na zewnątrz, żeby skanalizować te zakorkowane uczucia. Rodzice tego nie tolerują, więc zakładają kaganiec różnych ograniczeń, kontroli, w tematach, o których rozmawiamy, czy innych, środowiskowych. Potrzebujemy rozwiązań systemowym, żeby zapobiegać takim sytuacjom. W gabinecie jest interwencja, co zrobić z tym, co się już wysypało. Działamy po fakcie.

O jakich rozwiązaniach systemowych tutaj powinniśmy rozmawiać pana zdaniem?

Sam fakt, że poczniemy dziecko, nie sprawia automatycznie, że stajemy się rodzicami. Tego dopiero się uczymy. Nie ma dostępnych takich łatwych form, za pomocą których rodzice mogliby nawzajem siebie skonfrontować z tym, co robią źle. Albo nawzajem się wspierać w swoich trudnościach. Grupy facebookowe czy inne nie są skuteczne, ponieważ nadal dostajemy porady od innych rodziców. Wynikające też z jakichś doświadczeń, niekoniecznie dobrze ugruntowanych. Są to tylko podszepty, a nie wskazania. Z mojego doświadczenia to raczej rozprasza niż pomaga.

To chyba jednak normalne, że rodzice szukają jakiejś drogi rozwiązania. Jeżeli nie inne osoby znajdujące się w tej samej sytuacji, to kto może im tę drogę wskazać?

Warto w ogóle zaznaczyć, że część rodziców wstydzi się tego, iż sobie nie radzą. Dlatego w ogóle nie wychodzą ze swoimi problemami na zewnątrz. "Jak to, ty sobie nie potrafisz poradzić z własnymi dziećmi?" - często słyszą od swoich rodziców i tyle krytyki im wystarcza. Nie chcą też pokazywać, że w pewnych sytuacjach są dla tych dzieci zbyt tolerancyjni, zbyt wyrozumiali. Dlatego częściej używają dyscypliny i kary. Nie ma ogólnodostępnych miejsc, ani technik w dotarciu do dzieci.

Nie znajdziemy też profesjonalnych mediów, czasopism, czy poradni, które by to mogły zweryfikować, więc rodzice korzystają z tego, co przynosi rynek. Ktoś wymyślił, żeby kontrolować to, co dziecko robi w telefonie lub na komputerze, no to kontrolujemy. Ktoś wymyślił smartwatche, na których można sprawdzić działanie dziecka w sieci, to sprawdzamy. Ktoś wymyślił GPS-y, które monitorują miejsce przebywania nastolatka, no to monitorujemy.

Uważa pan, że te technologie zawsze będą dostępne, więc znajdzie się ktoś, kto będzie to chciał wykorzystać? To dosyć ponura konkluzja.

To jest trochę jak z dynamitem, który kiedyś służył do rozsadzania kamieni w kopalni, ale z czasem zaczęto go wykorzystywać do znacznie bardziej krwawych działań. Tak jest chyba z każdym rozwiązaniem, które pojawia się na rynku. Nie mamy wpływu na to, z czego skorzystają rodzice. Chwytają się tego, co wydaje im się słuszne. Nie wolno też na nich napierać i kategorycznie dyktować: "Zróbcie tak" albo "Tak wam nie wolno robić". To jest w ich kompetencjach, w ich jurysdykcji, co oni ze swoim życiem lub życiem dziecka zrobią. To jest ich odpowiedzialność.

Uzależnienie od narkotyków to drugi ważny temat poruszony przez "Zachowaj spokój".

REKLAMA

W "Zachowaj spokój" znajdziemy jeszcze jeden ciekawy wątek. Pojawia się tam sugestia, że nastolatkowie tak i tak będą eksperymentować również z substancjami narkotycznymi. Dlatego lepiej zapewnić im taką bezpieczną przystań, gdzie będą mogli trochę na naszych warunkach eksperymentować. Jakie pan ma do tego nastawienie? Czy to jest w ogóle możliwe do zrealizowania?

Powiem może tak: uzależnienia to brak więzi, to jakby "rodzina zastępcza". Jeżeli nawet zbudujemy przestrzeń, w której nastolatki będą realizować tę potrzebę, to i tak nie będziemy realnie sprawować nad tym żadnej kontroli. Ludzie, jak wcześniej mówiłem, zawsze sobie znajdą ścieżkę, żeby ominąć granice nałożone przez innych. Oczywiście reglamentowanie dostępu do tego typu środków z groźbą prawnych konsekwencji wiszących nad głową jest jeszcze gorsze. To zostawia piętno na całe życie. Wystarczy, że ktoś się raz potknie.

Z kolei całkowita legalizacja narkotyków i dopuszczenie do ich obrotu otwiera bardzo szeroko taką możliwość, że - podobnie jak z alkoholem - nie będzie żadnego dna. Nie sądzę, by istniał jakiś złoty środek. Natomiast rozwiązania widzę raczej w obszarze rodzinnym. To od niego zależy, czy ta osoba wyjdzie szukać w narkotykach rozwiązania swoich problemów. Bez względu na to, co my będziemy robić na zewnątrz, co systemowo stworzymy, żeby próbować zapewnić bezpieczeństwo.

Serial "Zachowaj spokój" kończy się sceną, w której nadopiekuńcza przez całe życie matka orientuje się, że syn ją w bardzo istotnej rzeczy okłamał. Akceptuje to jednak i stwierdza, że to też część wchodzenia w dorosłość. Czy to jest faktycznie jakaś konkluzja, która powinna każdego rodzica dotknąć?

Kłamstwo czy oszustwo jest w definicji społecznej bardzo negatywne, ale ta osoba dorosła nie kłamie, tylko broni się kłamstwem. To jest bardzo duża różnica. Bo ona po to fałszuje rzeczywistość, żeby nie być ocenioną, oskarżoną, porzuconą czy zignorowaną. Nie ma na celu specjalnie wprowadzić kogoś w błąd. Używa niezgodności z rzeczywistością, żeby siebie osłonić i ocalić. Jeśli rodzic na to popatrzy właśnie w taki sposób, to jest większa szansa, że nie będzie rzucać z tego powodu oskarżeń i jednoznacznych wyroków. Wtedy dwie już dorosłe osoby mogą bez kolizji kontynuować swoją relację.

"Zachowaj spokój" obejrzysz na Netflix Polska.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA