Wojna na planie Zimnej wojny Pawlikowskiego. Producenci filmu właśnie strzelili sobie w stopę
Zimna wojna Pawlikowskiego na planie, chaos w mediach. Jak i dlaczego film podzielił media ogólnopolskie i lokalne?
Paweł Pawlikowski, reżyser nagrodzonej Oscarem Idy, kręci nowy film, zatytułowany Zimna wojna. Ten ma być opowieścią o czasach PRL-u i dwójce ludzi, którzy "nie mogą żyć bez siebie, ani ze sobą". Kilka dni temu, w czwartek, 27 lipca, w Rudach Raciborskich odbyło się spotkanie z reżyserem i producentką, Ewą Puszczyńską. Podczas spotkania mieli oni opowiedzieć dziennikarzom o powstającym filmie. I opowiedzieli, ale nie wszystkim. Część pracowników mediów, jak się okazało, nie mogła w spotkaniu uczestniczyć.
Zaproszenie do dziennikarzy na spotkanie na planie rozsyłała "Silesia-Film", instytucja filmowa, która jako jeden z wielu podmiotów współfinansuje Zimną wojnę, film Pawlikowskiego. Współfinansuje, dodajmy, z pieniędzy publicznych. We wspomnianym zaproszeniu bardzo jasno sformułowano, kto może na planie porozmawiać z ekipą filmową. Mieli być to bowiem "dziennikarze". Tak po prostu.
Na miejscu pani producent, Ewa Puszczyńska, poinformowała jednak, że media ogólnopolskie nie mogą robić zdjęć. A nawet jeśliby mogły, to te i tak musiałyby być autoryzowane przez reżysera, co ten ma mieć zagwarantowane w kontrakcie, mimo że – dodajmy – prawo prasowe mówi wyłącznie o autoryzowaniu wypowiedzi. Nie mogą też dostać żadnych materiałów o filmie.
W rzeczonym spotkaniu zatem ani ja, ani – nazwijmy ich – moi koledzy po fachu nie uczestniczyliśmy. Ewa Puszczyńska swoją decyzję argumentowała tym, że fotografie i wiadomości o filmie, a więc wypowiedzi osób z nim związanych, nie mogą "pójść na całą Polskę i świat".
Według niej spotkanie przeznaczone było wyłącznie dla mediów lokalnych, ale takiej informacji w zaproszeniu już nie zawarto.
Po tym dość osobliwym wydarzeniu skontaktowałam się z jedną z pracownic "Silesia-Film", która odpowiadała za kontakt z mediami związany z organizacją wizyty na planie. Sytuacja wywołała jej zdziwienie. "Silesia-Film" nie miała bowiem wiedzy, że nie wszyscy dziennikarze zostaną wpuszczeni na spotkanie. Jak wynika z zebranych przeze mnie informacji, takie obostrzenia wynikają z umów pomiędzy producentami (Zimna wojna jest bowiem koprodukcją), a w treść tych umów "Silesia-Film" wtajemniczona nie była. Udało mi się też zamienić kilka słów z dyrektorem placówki, Patrykiem Tomiczkiem.
Sytuacja nie jest więc w pełni jasna. Ostatecznie jednak cieszę się, że instytucja "Silesia-Film" odniosła się do minionych wydarzeń. Kto jednak wpadł na to, by dzielić media? Skąd w ogóle pomysł, żeby dać taki – kuriozalny, dodajmy - zapis w kontrakcie? Kontaktując się z Opus Film, instytucją odpowiadającą za produkcję filmu, dowiedziałam się, że zaistniała sytuacja najprawdopodobniej wynika z braków komunikacyjnych pomiędzy "Silesia-Film" a producentem. A także że otwartego dnia dla mediów ogólnopolskich jeszcze nie było, bo taka jest strategia marketingowa filmu Zimna wojna. Co więcej, w wytwórni filmowej nie wiedzieli nawet, że taka sytuacja miała miejsce.
Ta sprawa, związana z kontaktami na linii dziennikarz – twórca – promocja, podnosi kilka istotnych kwestii. Po pierwsze, zdajmy sobie sprawę, że poniekąd gramy do jednej bramki. Wy, twórcy, kręcicie, piszecie, nagrywacie, a my o tym piszemy. Wy chcecie, żeby wasze dzieła ujrzały światło dzienne, a my chcemy i powinniśmy być na bieżąco. Powinniśmy dawać ludziom możliwość dowiedzenia się o ciekawych i ważnych rzeczach. Nawet jeśli zachowanie pani producent podyktowane było obawą, że naruszone zostaną jakieś podpunkty z umów, które zawarła, całość powinna przebiec trochę inaczej, prawda?
Moje zdziwienie i wzburzenie budzi elementarny brak komunikacji pomiędzy producentem, a instytucją, która współfinansuje film.
Niesmak budzi też sposób załatwienia sprawy. Kiedy po przejechaniu 100 km człowiek usłyszy rzucone "sorry", to przykro mu nie jest. Jest zdenerwowany. Ale skoro "sorry" już słyszeliśmy od tych, co nad nami czuwają, to czemu, w gruncie rzeczy, nie usłyszeć go w "prywatnej" rozmowie. Bez kamer, dodajmy, przecież nie chcemy, żeby wszystko poszło w świat.
Po drugie i dalej trochę po pierwsze, dochodzimy do absurdu, w którym to dziennikarzowi bardziej zależy na tym, by zrobić materiał, niż danej instytucji czy osobom odpowiedzialnym za jakiś twór kultury, by go promować, w tym pijarowcom. Po co organizować spotkanie na planie dla mediów, jeśli potem: po pierwsze, się ich nie wpuszcza (ale dobrze, przyjmijmy, że tutaj zawiodła komunikacja), a po drugie, jeśli się chce wszystko autoryzować? Nie lepiej najpierw zastanowić się, co pokazujemy i jakich informacji możemy udzielać, a potem zapraszać dziennikarzy?
To nie tak powinno wyglądać.
Bez mediów nikt nie dowie się o tym, co jest grane i emitowane. Przynajmnej nie na szeroką skalę. I – wbrew pozorom – media nie tak łatwo wszystkim zainteresować, zwłaszcza te, które nie zajmują się polityką. A jeśli już się zainteresują, to specjaliści od promocji nie zawsze chcą pomóc.
Ileż to razy od pań lub panów z pijaru dostawałam natychmiastową odpowiedź, że teraz X lub Y to nie ma czasu na ten wywiad. Ta odpowiedź była tak szybka, że wątpię, iż w ogóle pokuszono się, by zapytać potencjalnego rozmówcę, czy on ma ochotę porozmawiać. I być może na planie w Rudach Raciborskich też dałoby się to wszystko inaczej rozegrać, gdyby ktoś złapał kilka oddechów i stwierdził, że pójdzie do źródła. A nie od razu zapalił czerwone światło. Takie zachowanie osób odpowiedzialnych w jakiś sposób za promocję tak naprawdę szkodzi dziełom i osobom publicznym. I zniechęca media. Jasne, możecie przecież stwierdzić, że jeśli ci nie napiszą, to napiszą inni. Tak, tak to w mediach działa.
Ale co będzie jak zrazicie też tych innych?
Jedną z najzabawniejszych i pokazujących powyższy problem historii była ta, którą opowiedział mi znajomy fotograf. Jako fotoreporter pracujący dla jednej z ważniejszych agencji prasowych wybrał się na koncert U2 w Polsce organizowany swego czasu przez Live Nation. Wiadomo, jak to na koncertach – trzy pierwsze numery i do domu. Wiedział jednak, że podczas tego występu polska publiczność prezentować będzie na widowni ogromną flagę Polski.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? Zdjęcie, o którym mowa, właśnie tego autora, trafiło do materiałów dołączonych do albumu wydanego przez U2.
Takie zachowania nie są więc rzadkością. Co jeszcze gorsze spece od promocji idą o krok dalej. Jakiś czas temu na Spider's Web pisaliśmy o jednym polskim serialu, który niestety okazał się klapą. Po serii materiałów, które nie oceniały dobrze wspomnianej produkcji, zadzwoniła do mnie pracownica firmy, odpowiadająca za promocję tytułu w mediach. Rozmowa jasno wskazywała, że nie podoba jej się nasze działanie. W zawoalowanej formie... postraszyła mnie moim szefem. Chciałoby się napisać – nie dajmy się zwariować, ale już jest chyba na to za późno. Niestety, kiedy z zacisznego kątka wystawicie na światło dzienne swoją książkę, film, serial czy dziwną rzeźbę z włóczki musicie liczyć się z oceną. I nie możecie na nią wpływać. Teraz dzieło należy do publiczności. Koniec, kropka.
Po trzecie i dalej trochę po pierwsze, bo tak samo ważne, jeżeli zapis wspomnianych przeze mnie umów naprawdę ogranicza udział mediów ogólnopolskich w wydarzeniach, preferując tylko lokalne tytuły prasowe... Cóż, ktoś tu chyba zapomniał o internecie i co nieco przespał czas, kiedy rozwijały się media społecznościowe.
Przykładowo, "Dziennik Zachodni" jako medium lokalne, chociaż należące do Polska Press, który to wydawca już taki lokalny nie jest, opublikowało relację z Rud Raciborskich w... sieci. Tak, to już, moi mili, "poszło na całą Polskę". Przynajmniej w teorii. Ale absolutnie każdy, kto chce, czy mieszka w Rudach Raciborskich, czy w Warszawie, ma do tego dostęp. Jak mieszka w Londynie czy Nowym Jorku i umie czytać po polsku, to też może przeczyta. A zdjęcie, jeśli zobaczy, zrozumie, nawet nie znając naszego języka.
Dziwne i niezrozumiałe dla mnie są powyższe praktyki ludzi, którzy ostatecznie odpowiadają za powodzenie danego przedsięwzięcia.
Przecież pani producent filmu i instytucji, która współfinansuje film, zależeć powinno na tym, aby, mówiąc wprost, ten film się dobrze sprzedał. A wrażenie można odnieść odwrotne. Kiedy ja wybiorę się na seans Zimnej wojny, pewnie już zapomnę o tej sytuacji. Albo jej ewentualne wspomnienie zajmie mi nie dłużej niż minutę, co w konfrontacji z filmem, trwającym ich kilkadziesiąt, nie będzie tak ważne.
Ale być może są tacy, którzy po takiej sytuacji na film nie pójdą. Albo im się "wyjątkowo" nie spodoba i będą mieli w nosie, że źle to by o nich świadczyło, gdyby inni się dowiedzieli, jaki jest prawdziwy powód tej niechęci. Bo użyją dobrych argumentów. I właśnie tych argumentów wyrażonych w miły sposób tu zabrakło. A wcześniej wiedzy kogo i na co się zaprasza, bo przecież nie pójdziemy tam, gdzie nas nie chcą, prawda?