Zimna wojna z niezłym wynikiem, ale mogło być lepiej. Polskie dramaty bez szans na wysoką sprzedaż?
Przed oficjalną premierą były spore oczekiwania, które na szczęście zostały spełnione. Zimna wojna spodobała się publiczności w Cannes, a Paweł Pawlikowski odebrał Złotą Palmę za reżyserię. Wydawało się więc, że wyczekiwany film szturmem wejdzie do polskich kin.
Czerwiec z reguły uznaje się za początek kinowego sezonu ogórkowego. Na ekranach dominują blockbustery, z których zwykle tylko ułamek zostaje zapamiętany dla przyszłych pokoleń. Jeśli więc w tym czasie pojawia się jakiś film artystyczny lub określany górnolotnym mianem ambitnego, to wszystkie oczy automatycznie zwracają się na tę produkcję. Podobnie miało być w przypadku Zimnej wojny Pawła Pawlikowskiego.
Polski reżyser niedawno odebrał Złotą Palmę za reżyserię, a publiczność w Cannes była zachwycona jego najnowszym filmem. Następnie swoje uznanie dla produkcji wyrazili krytycy, którzy bardzo pozytywnie ocenili ów tytuł. Dodajmy do tego fakt, że to pierwszy od czasów Idy (2013 r.) film Pawlikowskiego. Wydawało się więc, że sale kinowe zapełnią się od pierwszego seansu.
Zimna wojna osiągnęła całkiem niezłe wyniki, ale niedosyt pozostaje.
Według danych Stowarzyszenia Filmowców Polskich w pierwszy weekend film obejrzało 85 tysięcy widzów. Nieźle, ale od jakiegoś czasu wśród rodzimych dramatów obserwujemy niepokojący trend. Twarz w reżyserii Małgorzaty Szumowskiej nawet nie zbliżyła się do tego pułapu, a Cicha noc, mimo świetnych recenzji, nie dobiła nawet do 60 tysięcy widzów w pierwszy weekend.
Nie można jednak tłumaczyć tego tym, że polskie filmy się nie sprzedają. Kobiety mafii w ciągu pierwszych trzech dni wyświetlania obejrzało ponad 620 tysięcy osób. Dla wspomnianych tytułów taki wynik to szczyt marzeń, i to na sam koniec przygody z box office, a nie tylko pierwszy weekend. Nie jest jednak tak, że tylko Vega króluje w kinach, bo Pitbull. Ostatni pies Pasikowskiego w pierwszy weekend przyciągnął przed ekrany ponad 300 tysięcy dusz. Jack Strong w 2014 r. mógł pochwalić się otwarciem dla niecałych 220 tysięcy widzów.
Z kolei Ida nie dobiła nawet do 25 tysięcy sprzedanych biletów na pierwsze seanse, więc w porównaniu z tym tytułem Zimna wojna wypada bardzo dobrze. Ale czy i tak jest to powód do świętowania? Chyba nie do końca. Poprzedni film Pawlikowskiego wzbudził duże kontrowersje i mocno podzielił opinię publiczną, której część obwołało go antypolskim dziełem. Teraz reżyser poszedł w innym kierunku; można powiedzieć, że nawet promuje polską kulturę, bo przecież istotną rolę odgrywa zespół pieśni i tańca.
To jednak nie wystarczyło, by Zimna wojna okupowała kinowe ekrany i spowodowała szał uniesień wśród widzów. Powody mogą być różne, choć nie skłaniałbym się już do pomówień o zdradę narodu i negatywnych emocji wobec Pawlikowskiego. Nie można także zarzucić kiepskiego marketingu, bo film był reklamowany praktycznie wszędzie, a media wykreowały sporą otoczkę oczekiwania, której nie zniszczyły żadne recenzje.
Jedynym wytłumaczeniem wydaje się być stare dobre mięcho.
Zapewne Polacy nie chcą oglądać filmów artystycznych, w których zwyczajnie nie ma strzelanin, spisków i przysłowiowych gołych bab. I nie twierdzę, że Jack Strong czy Pitbull Pasikowskiego to złe filmy, a wręcz przeciwnie. Jednak skoro Botoks czy Kobiet mafii, czyli filmy miażdżone przez krytyków, mogą pochwalić się łączną widownią idącą już w miliony, to coś tu nie gra.
Przyznam jednak, że spodziewałem się osiągnięcia przez Zimną wojnę podobnego pułapu, co te tytuły, zwłaszcza, jeśli za pompowaniem balonika pójdzie dobra poczta pantoflowa. I nie chodzi już nawet o ten konkretny tytuł, tylko przełamanie tego zaklętego trendu.
I oficjalnie klopsa niby nie ma, wyniki po dwóch tygodniach są względnie dobre (289 tysięcy), a w ostatni weekend film przegrał tylko z Jurassic World: Upadłym królestwem. Producenci oznajmiają zaś, że to niekwestionowany sukces, a prognozy klapy finansowej są wyssane z palca. Kino Świat podkreśla także, że to dopiero początek kinowej przygody Zimnej wojny, która w grudniu ma trafić jeszcze na amerykańskie ekrany, by ubiegać się o nominację do Oscara. To będzie już jednak osobna historia.
Fajnie, że dystrybutorzy są zadowoleni, ale obraz Pawlikowskiego osiągnął sukces, który jest tylko ułamkiem wyniku najpopularniejszej polskiej produkcji tego roku. Tylko że polskie dramaty, nawet te wysoko oceniane, to wciąż zawodnicy niższej ligi. I to niestety bez widocznych szans na awans do ekstraklasy.