Scenarzysta filmu "Cloverfield" i seriali" Lost" oraz "Daredevil" powraca jako reżyser w swoim drugim pełnometrażowym filmie. "Źle się dzieje w El Royale" to elektryzujący thriller czerpiący garściami z poetyki neo-noir. Z masą znakomitych kreacji aktorskich i solidną porcją mocnych zwrotów akcji.
OCENA
Akcja rozgrywa się na przełomie lat 60. i 70. Tytułowy El Royale to przydrożny hotel, całkiem gustowny i szykowny. Dokładnie przez jego środek przechodzi granica stanów Kalifornia i Nevada. Tak więc to, co w jednym skrzydle hotelu jest dozwolone, w drugim już niekoniecznie.
Do El Royale przyjeżdża czwórka niepozornych i na pierwszy rzut oka kompletnie rożnych od siebie osób. Dobrze ubrany i trochę gruboskórny sprzedawca odkurzaczy (Jon Hamm), czarnoskóra kobieta (Cynthia Erivo), ksiądz (Jeff Bridges) oraz młoda hipiska (Dakota Johnson). Szybko jednak okazuje się, że żadne z nich nie jest tym, za kogo się podaje. Również sam hotel nie jest tym, czym się wydaje.
Jeśli oglądaliście poprzedni film Drew Goddarda, "Dom w głębi lasu", to sądzę, że mniej więcej jesteście gotowi na to, co tym razem przygotował dla was reżyser.
W "Źle się dzieje w El Royale" czeka na was stylowa zabawa z gatunkiem.
Tym razem jest to neo-noirowy thriller z galerią świetnie napisanych postaci oraz udanymi zwrotami akcji. Te ostatnie, nawet jeśli nie są szokujące, to bywają na tyle niespodziewane i umiejętnie rozsiane po całej produkcji, że dostarczają masę zaskoczeń i dobrej zabawy.
Goddard, niczym wprawiony w swoim rzemiośle muzyk jazzowy, dobrze wie, jak skomponować swoje dzieło, aby było zajmujące, pełne dynamiki i formalnej ekstrawagancji. Chwilami złożone, ale w ostatecznym rozrachunku dające się łatwo skonsumować. Siłą "Źle się dzieje w El Royale" jest świetny scenariusz trzymający widza w napięciu, niepewności i niewiedzy do trzeciego aktu, oraz kreacje aktorskie.
Goddard, który napisał też skrypt do swojego filmu, przez lata dał się poznać jako mistrz nowoczesnego suspensu, konstruowania tajemnic, wymyślnych cilffhangerów, jak i wspomnianych wcześniej zwrotów akcji.
W swoim najnowszym dziele zręcznie opowiada historię, w której od samego początku przed widzem pojawiają się same niewiadome. Kim są ludzie pojawiający się nagle w El Royale? Czy coś ich łączy? Jaką tajemnicę kryje ów hotel? Czemu sprawia on wrażenie dość dziwnego miejsca, choć pozornie wydaje się normalny? I przez większość filmu (140 minut, ale nie martwcie się, w tym przypadku mijają szybko) naprawdę zachodzimy w głowę, jaka jest odpowiedź na te pytania. Reżyser niemal do samego końca opowieści umiejętnie wodzi nas za nos. A ogląda się to wszystko z zapartym tchem.
Niestety "Źle się dzieje w El Royale" nie uchroniło się od jeszcze jednego stałego punktu twórczości Drew Goddarda, a mianowicie tego, że nie radzi on sobie z rozwiązywaniem zagadek, które sam wymyśla.
Posiada on ponadprzeciętną umiejętność konstrukcji naprawdę świetnych pomysłów, opartych na czasem wręcz genialnych punktach wyjścia i rozwinięciu. Ale zakończenia wychodzą mu dość słabo. Było tak i w "Lost", i w "Cloverfield". Także "Dom w głębi lasu" w finale trochę się wykoleił. Bez dwóch zdań uwielbiam wszystkie wymienione właśnie produkcje. Po prostu siłą Goddarda jest wymyślanie tajemnic i wciąganie w nie widza. Rozwiązywanie i finał to już nie jest jego mocna strona. I w "Źle się dzieje w El Royale" jest tak samo. To znaczy, może trzeci akt i finał nie są zupełnie rozczarowujące, ale jednak przyznaję, że mogły być lepsze. Nie spełniają do końca obietnicy, którą jesteśmy, jako widzowie, urzeczeni od samego początku.
Tylko nie zrozumcie mnie źle – słabszej formu "Źle się dzieje w El Royle" w trzecim akcie, nadal uważam, że dwa pierwsze to na tyle znakomita robota, że absolutnie warto ten film obejrzeć. Stylowe zdjęcia, kapitalny soundtrack, w którym usłyszymy przeboje pop i soul z Ameryki lat 60. i znakomite kreacje aktorskie niech będą wystarczającym powodem.
Jeff Bridges, wcielający się w księdza Flynna, po raz pierwszy od dawna nie jest Jeffem Bridgesem, którego znamy z wielu poprzednich filmów. Dakota Johnson tym razem pasuje do roli stonowanej, ale też i konkretnej kobiety. Jon Hamm poniekąd gra tu kolejną inkarnację Dona Drapera (nawet czas akcji umiejscowiony w latach 60. się zgadza), ale robi to z dystansem, przymrużeniem oka, przy okazji dobrze się bawiąc. Odkryciem filmu jest natomiast Cynthia Erivo, obdarzona tajemniczym spojrzeniem oraz wspaniałym głosem. Najsłabiej wypada Chris Hemsworth, pojawiający się nagle jako antagonista w trzecim akcie. Ale też nie dlatego, że jest złym aktorem. Po prostu przyszło mu zagrać najmniej interesującą i najbardziej jednowymiarową postać.
Źle się dzieje w El Royale to przede wszystkim świetna zabawa z formą, ale też dzieło Goddarda kryje w sobie trochę ciekawych podtekstów.
To film mierzący się z dwoistością natury świata oraz człowieka.
Sam hotel El Royale przedzielony jest granicą dwóch stanów, które niby znajdują się na tej samej ziemi i należą do jednego kraju, ale jednak kryją dużo różnic. El Royale, jako miejsce, ma swoją drugą, ciemniejszą stronę. Podobnie jak bohaterowie filmu. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Z drugiej strony, każdy z nas nosi maski i na dobrą sprawę staje się inną osobą w zależności od okoliczności.
Goddard zestawia ze sobą także dwie sąsiadujące ze sobą dekady, przez wielu uważane jako moment przejścia i ostatecznej transformacji kulturowej i popkulturowej. Lata 60., kiedy to popkultura stawiała swoje pierwsze kroki i była jeszcze w stadium niewinności. Na drugiej szali lata 70., czyli czas dojrzewania, rozczarowań, zniszczonych snów i marzeń. Koniec niewinności. "Źle się dzieje w El Royale" można więc potraktować także jako efektowną parabolę przekroczenia progu dojrzałości (pop)kulturowej.
W trzecim akcie, wraz z pojawieniem się postaci granej przez Chrisa Hemswortha, Goddard wyraźnie zaznacza to, odwołując się do niebezpiecznych kultów, m.in Charlesa Mansona oraz wojny w Wietnamie. I choć nie mówi on nic nowego w tym temacie, to stanowi całkiem spójny - nawet jeśli chwilami lekko przekombinowany - przekaz.
"Źle się dzieje w El Royale" nie jest filmem idealnym. Ani tym bardziej jakąkolwiek rewolucją (czy rewelacją) sezonu.
Czuć tu wyraźnie echa filmów Tarantino, ale jak dla mnie to żaden zarzut. Goddardowi udała się ta sztuka inspiracji "Pulp Fiction" czy "Wściekłymi psami" zdecydowanie lepiej niż niezliczonym filmowym podlotkom, którzy polegali w porównaniu z oryginałem. "Źle się dzieje w El Royale" przyniesie wam masę mocnych wrażeń. I będzie to naprawdę dobrze spędzony czas na solidnym kinie rozrywkowym z ambicjami. A niewiele takich dostajemy.