Filmy o zombie mogą sprawiać dużą przyjemność. Warunkiem jest dobry scenariusz i zgrana obsada jak w „Zombieland: Kulki w łeb”
Oryginalny „Zombieland” zapisał się w historii amerykańskiego kina jako jedna z ciekawszych produkcji o żywych trupach i nieskrępowana rozrywka bez trzymanki. Do polskich kin wchodzi właśnie sequel zatytułowany „Zombieland: Kulki w łeb”, który pod wieloma względami przebija 1. część.
OCENA
W ciągu ostatnich piętnastu lat żadni klasyczni antagoniści kina grozy nie doczekali się tylu wersji co zombie. Moda na żywe trupy zapoczątkowana przez remaki filmów George'a Romero i przeniesiona do telewizji przez „The Walking Dead” osiągnęła w pewnym momencie naprawdę monstrualne rozmiary. W 2009 roku większość widzów chętnie oglądała zombiaki w najróżniejszych produkcjach, ale już wtedy część fanów przebąkiwała o powtarzalności i odtwórczości kolejnych produkcji. Dlatego „Zombieland” był dla wielu osób wypatrywanym powiewem świeżości.
Produkcja w reżyserii Rubena Fleischera nie bez powodu połączyła w tytule słowo „zombie” z końcówką wziętą od Disneylandu. To była czysta, nieskrępowana rozrywka. „Zombieland” nie miał przesadnie rozbudowanej fabuły i momentami przypominał bardziej zestaw krótkich skeczy (początkowo planowano zrobić serial), ale wrzucał swoje interesujące i nietypowe postacie w szaleńczy świat walki z morderczymi trupami. Przy czym zamiast desperacji i poczucia zagubienia uzbroił ich w wyobraźnię i rozmaite możliwości radzenia sobie z problemami.
„Zombieland: Kulki w łeb” kontynuuje ten trend, ale stara się jednocześnie zaoferować widzom kilka nowych pomysłów.
Na samym początku filmu w rytm jednego z hitów Metalliki czwórka znanych z 1. części bohaterów (Tallahassee, Wichita, Columbus i Little Rock) znajdują nowy dom, w którym postanawiają zatrzymać się na dobre. Miejsce jest doskonale obwarowane, a poza tym obfituje w rozrywki. Chodzi oczywiście o Biały Dom, czyli siedzibę prezydentów USA. Początkowo życie tam wydaje się lepsze niż ciągłe przenoszenie się z miejsca na miejsce. Z czasem Wichita i Little Rock zaczynają jednak czuć tęsknotę za drogą i zmęczenie nadopiekuńczością męskiej części drużyny. Jednej nocy obie uciekają potajemnie, a po miesiącu powraca tylko jedna z nich. Bohaterowie postanawiają ponownie połączyć sił i odnaleźć Little Rock, która w międzyczasie związała się z hipisem.
Fabułą „Zombieland: Kulki w łeb” to nie jest oczywiście oscarowy materiał, ale jest wystarczająco sprawna, żeby nie budzić negatywnych reakcji. Scenariusz rozwija niektóre wątki „Zombieland”, wrzuca kilka nowych pomysłów do oryginalnej mieszanki, a przy tym wciąż stara się wypełniać dwie podstawowe funkcje - bawić i dostarczać rozrywki. I w większości przypadków się to naprawdę udaje (na szczęście mamy tu do czynienia z tym przypadkiem, gdy najlepsze dowcipy nie trafiają do trailera i mogą zaskoczyć widzów podczas seansu). Przy czym końcowy efekt byłby znacznie mniej skuteczny, gdyby nie zebrana grupa aktorów.
Woody Harrelson, Emma Stone, Jesse Eisenberg i Abigail Breslin wciąż doskonale ze sobą współpracują na ekranie.
Widać między nimi chemię, co w komediach jest szczególnie istotne. A oprócz tego „Zombieland: Kulki w łeb” kontynuuje tradycję poprzednika i stawia ich naprzeciw udanej grupie epizodycznych i drugoplanowych ról. Nie ma tu może tak udanego cameo jak Bill Murray w 1. części, ale i tak pojawienie się kilku znanych twarzy dostarczy wam sporo frajdy.
Sequel „Zombieland” nie jest filmem straszniejszym od oryginalnej produkcji, zresztą obu dziełom nieszczególnie zależało na tym aspekcie. Dlatego jeśli dobra zabawa kojarzy wam się bardziej z kinem grozy niż parodiami, to raczej nie jest produkcja dla was. Film Rubena Fleischera ma jednak wciąż dużo energii, pomysłowości i nieskrępowanej radości, że będzie w stanie przekonać do siebie nawet największych malkontentów, dla których zombie to najbardziej zużyty temat popkultury. Słowem - chciałoby się więcej takich kontynuacji, które z jednej strony utrzymują styl oryginału, a z drugiej w żadnym momencie nie prowokują oskarżeń o kopiowanie własnych pomysłów.
- Czytaj także: Parodia post-apokaliptycznej inwazji zombie udała się również dlatego, że wyśmiewa największe problemy współczesnego kina grozy. Z czym obecnie muszą się mierzyć horrory?