REKLAMA

Słodki smak dzieciństwa. Oceniamy „Zupę nic”

Zupa nic – kultowe danie PRL-u zrobione z podstawowych składników spożywczych o słodkim smaku. Nic dziwnego, że tą właśnie potrawą Kinga Dębska firmuje swój najnowszy film. Z niczego wyszła jej przyjemna w oglądaniu produkcja.

zupa nic premiera recenzja
REKLAMA

Chociaż „Zupę nic” reżyserka pomyślała jako prequel „Moich córek krów”, nie spodziewajcie się tego samego klimatu. Elżbieta jest na długo przed tragicznym w skutkach wylewem, a Tadeusz żyje pełnią życia, nie podejrzewając, że za kilkadziesiąt lat przyjdzie mu się zmierzyć z rakiem. Marta i Kasia, jak to małoletnie rodzeństwo, droczą się, ale nie są jeszcze poróżnione. Bohaterowie nie mają wiele i cieszą się z małych rzeczy. Wspólnie mierzą się z codziennymi problemami, z ukosa spoglądają na bliskich, którym się powodzi i kombinują, jak to nasz naród ma w zwyczaju. Nie spodziewajcie się tu przyczynowo-skutkowej narracji. Dębskiej, jak to już u niej bywa, nie interesuje opowiadanie spójnej historii. Próbuje za to oddać stan ducha Polaków epoki PRL.

Już w pierwszej scenie, kiedy cała rodzina przed meczem reprezentacji odśpiewuje na stojąco Mazurka Dąbrowskiego, powinniśmy się zorientować, że to na nich rozpisano mentalność przeciętnych rodaków żyjących w minionym ustroju. Cisną się w piątkę z matką Elżbiety w małym mieszkanku i pomimo otaczającego ich absurdu próbują normalnie żyć. Tadek popija, ale to dobry chłop jest. Jego żona działa w Solidarności, ale walka o demokrację nie ma tutaj znaczenia. Teściowa spogląda na wybranka córki nieprzychylnym okiem, ale kiedy trzeba rzuci groszem na opony do malucha. Reżyserka okiem cierpliwej dokumentalistki przygląda się ich poczynaniom, ale przedstawiane wydarzenia filtruje dziecięcym spojrzeniem.

REKLAMA

Powrót Elżbiety pobitej podczas protestu staje się przyczynkiem do uroczego żartu z młodzieńczej miłości.

Zgubienie kartek przed świętami prowadzi nas do niezręcznej rozmowy z kadrową. Na każdy dramat swoich bohaterów Dębska ma przygotowaną komediową puentę. To nie film Koterskiego przystawiający nam krzywe zwierciadło pod nos i z reporterską precyzją punktujący każdą naszą przywarę. Jeśli śmiejemy się przez łzy, to tylko nostalgiczne. Jest tu pewna doza tęsknoty do prostszych czasów, kiedy maluch był spełnieniem marzeń, a dolary od krewnych z Ameryki symbolem największego szczęścia. Oglądając „Zupę nic”, starsi widzowie, z pewnością nieraz zanosząc się śmiechem, będą mówić: „Tak właśnie było”.

Chociaż w kontekście „Moich córek krów” i autobiograficznych zapędów reżyserki, „Zupa nic” może być odczytywana jako chęć przepracowania traum poprzez mentalny powrót do czasów dzieciństwa, jednocześnie staje się opowieścią ku pokrzepieniu serc. Było źle, wszystkiego brakowało, ale każdy znajdował się w podobnej sytuacji i ludzie wspierali się nawzajem. W trudnych chwilach sąsiedzi wyrażali swoje współczucie, a jeśli z bliskimi pokłóciło się po alkoholu, to i przy kieliszku trzeba było się z nimi pogodzić. Bohaterowie, nawet jeśli nie idealni, w głębi duszy są zwykłymi poczciwcami. Tadek jest nawet tak uczciwy, że wyjazd za granicę, aby sprzedać kupione za grosze na bazarku liski, staje się dla niego zadaniem nie do wykonania.

REKLAMA

Dębska podkreślała w wywiadach, że tym filmem chciała przypomnieć, co pokolenie wychowane w czasach PRL-u cieszyło w dzieciństwie.

I to się udało. Reżyserka uderza w najprostsze emocje, stroni od morałów, a łyżki dziegciu są w tej beczce miodu wyjątkowo małe. W tym właśnie tkwi największa siła „Zupy nic”. Nie ma tu ani dosadnych komentarzy społecznych, ani wyrazistych postaci. Mimo to, kiedy na napisach końcowych aktorzy tańczą w rytm piosenki Artura Andrusa i Moniki Borzym, chce się do nich dołączyć. Koniec końców film najlepiej podsumowuje jego tytuł. To takie nic, które nie syci, a co najwyżej daje poczucie sytości, ale pozostawia po sobie słodki posmak.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA