Przez binge-watching boję się piątków. To wtedy Netflix rzuca na pożarcie klientów nowe seriale lub całe sezony ukochanych serii, a ja znikam.
Znacie to uczucie, kiedy w bibliotece Netfliksa pojawia się nowy serial albo nowy sezon waszej ulubionej produkcji? Jasne, że znacie i ja też je dobrze znam. Binge-watching to przekleństwo i pewnie sami niejednokrotnie się o tym przekonaliście.
Lata temu, kiedy na odcinek serialu trzeba było czekać tydzień i pozyskiwać go różnymi sposobami, niestety dość dyskusyjnymi, marzyło się o dniu, w którym każdy z nas będzie mógł odpalić serwis i wybierać legalnie pozycje do obejrzenia. A najlepiej, żeby te wszystkie odcinki to były tam od razu, aby można było je obejrzeć bez czekania na kolejne. Kto tam wtedy w Polsce słyszał o Netfliksie albo wierzył, że i nas ten zaszczyt kopnie. Modły zostały wysłuchane i oto pojawił się on. Netflix przyszedł (przyleciał?) do Polski i zawładnął życiem wszystkich, którzy kochają seriale.
A teraz cierpią przez binge-watching.
Od jakiegoś czasu czuję wielki strach przed nadchodzącymi piątkami. Wtedy właśnie zwykle premierę mają nowe seriale i sezony produkcji Netfliksa. Różnie jest z ich przedpremierowym dostępem, więc nie zawsze mogę zobaczyć je przed innymi śmiertelnikami. Czasem na serial czekam do dnia oficjalnej premiery, czasem mogę obejrzeć zaledwie dwa odcinki danego tytułu, a czasem cały sezon produkcji oglądam przedpremierowo. To zależy. Niemniej zawsze dostęp do sporej liczby odcinków naraz budzi we mnie jakiś strach i wywołuje stres. Bo trzeba szybko obejrzeć, bo trzeba znaleźć czas, bo czytelnicy chcą przeczytać o całym tytule i... sami też nie próżnują - oglądają wszystko, że się tak kolokwialnie wyrażę, ciurkiem.
Binge-watching nie tylko pożera czas.
Jest coś w pewnym sensie przerażającego i dziwnego w zamknięciu się na kilkanaście godzin, dni czy tygodni i życiu... losami naszych ulubionych bohaterów. Nie wiem, czy mieliście takie epizody w swoim życiu, kiedy oglądaliście jakiś stary, dawno wyemitowany już serial albo wracaliście do oglądania znanego tytułu, liczącego kilka dobrych sezonów. Takie chore maratony oglądania całe dnie z przerwą na jedzenie i wyjścia do toalety (chociaż tu też łatwo się oszukiwać, mrucząc pod nosem: jeszcze odcinek i odgrzeję tę cholerną zupę; tak, czas zaczyna odmierzany być w odcinkach), zaliczyłam przy okazji powrotu Gilmore Girls, Twin Peaks oraz nowych seriali: Atypowego, Ozark czy 3. sezonu Ricka i Morty'ego. Nie pamiętam, który serial był moim pierwszym binge-watchowym odkryciem, ale jestem prawie pewna, że mógł być to debiutancki sezon Twin Peaks z lat 90.
Seryjne oglądanie różnych produkcji to nie tylko walka z czasem, ale i z samym sobą.
Po takim długim maratonie, kiedy u ciebie nic się właściwie nie dzieje, a jedyną aktywnością jest włączenie komputera i kliknięcie przycisku play, jesteś i tak pełen myśli. Możesz snuć długie opowieści i aż chcesz porozmawiać o tym, co zrobiła Rory albo o co chodziło dziwnemu olbrzymowi, jak spotkał się z Cooperem (bardzo dowcipnie pisze o tym Dorota Masłowska w swoim zbiorze felietonów Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu). Twoje życie staje się - paradoksalnie - bogatsze. Mimo że wokół nic kompletne się nie dzieje, a znajomi zaczynają się na ciebie wkurzać, bo "zawsze nie masz czasu". A ty przecież masz tyle do roboty.
A kiedy coś się kończy... to jest cholernie trudno zapomnieć. Pamiętam, w jakiej rozpaczy i dołku byłam po którymś z kolei sezonie Skinsów.
Nagle moje rozrywkowe i burzliwe życie się skończyło. W pobliżu nie było nawet kota. W środku tylko pustka i żal, że tych ludzi już nie spotkam. Że oni przecież nie istnieją. A ja zmarnowałam na nich kilkadziesiąt godzin mojego życia. Byłam zaangażowana.
Jeszcze gorsze potrafią być flashbacki, które pojawiają się po rozpoczęciu znajomości z twoimi nowymi-wannabe-najlepszymi-kumplami. Nagle okazuje się, że już nikt cię tak nie rozbawi jak Barney i nikt nie będzie tak zły i dobry jednocześnie jak Chuck. Tęsknisz, choć wiesz, że to głupie. Nie potrafisz początkowo przekonać się do nowych twarzy, z tyłu głowy wciąż majaczą znane postaci. Ale próbujesz. I wciągasz się na nowo. Teraz masz nową ekipę, za którą znowu zatęsknisz. Tak samo jak za tą poprzednią.
Obiecujesz sobie, że to już się nie powtórzy, że nie dasz się tak oszukać. A potem dzieje się to samo. I tak bez końca. Leżysz do 3 nad ranem, budzisz się o 10:00 i wszystko zaczyna się od początku. Zaczynasz prowadzić niehigieniczny tryb życia, brzydzisz się sobą, ale przecież... "samo się nie obejrzy".
Bywa ci też smutno, że twoje życie nie wygląda tak jak ich. Bo oni - nawet wtedy, kiedy leżą na kanapie - wydają się ciekawi. Oni nie "marnują" zwykle czasu na oglądanie seriali. Wciąż się u nich coś dzieje - morderstwa, romanse, miłostki, nowe przyjaźnie. A u ciebie jakby nic, tylko kurzu więcej na ekranie. A może tak jest na własne życzenie? Ale przecież... dzieje się, wczoraj w ciągu dziesięciu odcinków zwiedziłam trzy kraje.
Z ulgą więc dowiaduję się, że jakiś nowy serial, który bardzo-chcę-i-muszę-przecież-obejrzeć będzie wypuszczany po jednym odcinku.
Samo też się nie obejrzy, ale przynajmniej sama nie zapomnę, jak wyglądam. I może mniej się przywiąże, ...wiąże, ...wiąże... Chyba jednak nie.
*Autorem infografik jest Netflix
Artykuł został po raz pierwszy opublikowany w 2018 r.