W „Grze o tron” miało być mniej śmierci. Twórcy zdradzają, kogo jeszcze chcieli zachować przy życiu
„Gra o tron” od początku swojej emisji przyzwyczaiła nas do tego, że nie warto wiązać się z niektórymi postaciami, bo ostrze topora może spaść na nich niemal w dowolnej chwili.
8. sezon stanowił odejście od tej zasady, gdyż (zwłaszcza w „The Long Night”) bohaterowie wielokrotnie w cudowny sposób unikali śmierci. Teraz dowiadujemy się natomiast, że twórcy pierwotnie chcieli oszczędzić jedną z postaci, której ostatnia scena została akurat dobrze przyjęta przez fanów.
Wedle słów Dave’a Hilla, jednego ze scenarzystów serialu, pierwotnie chciano, aby zaufany doradca Daenerys, Ser Jorah Mormont, pozostał przy życiu i udał się za Mur, wraz z Jonem i Tormundem.
Uznaliśmy jednak, że ilość zasad logicznego myślenia, które musielibyśmy złamać, żeby doprowadzić go do tego miejsca i z dala od Daenerys tuż przed wydarzeniami finału, była zbyt duża. Doszliśmy też do wniosku, że Jorah zasługuje na szlachetną śmierć, podczas gdy chroni kobietę, którą kocha – dodał filmowiec w rozmowie z Entertainment Weekly.
Aktor Ian Glenn, wcielający się w Joraha, a także miliony fanów na świecie cieszą się, że twórcy dokonali dobrej decyzji. Ta śmierć, tak jak finalne momenty Lyanny Mormont, kuzynki Ser Jorah, miała najwięcej sensu pod względem fabularnym i stanowiły jedne z najlepszych momentów ostatniego sezonu.
W szczególności satysfakcjonujące były ostatnie chwile młodej panny Mormont.
Scena jej śmierci pokazała bowiem w mikroskali, że zawsze warto podjąć walkę w słusznej sprawie i że siła najmniejszej nawet jednostki może przeciwstawić się ogromnemu przeciwnikowi.
Większość przejmujących śmierci w najnowszym sezonie była uzasadniona. Dobrze oddały poświęcenie bohaterów dla najbliższych przyjaciół. Edd, ratujący Sama, Beric Dondarion ratujący Aryę, Theon, który próbował odkupić swoje winy i ratować Branna (pomijając fakt, że taktyka jego działania nie była najlepsza), czy wreszcie Ser Jorah, który w ostatnich chwilach bronił kobiety, którą kochał i ratował od pierwszej chwili, gdy się poznali.
Te momenty były ważne. Pokazywały, że droga do zwycięstwa często usiana jest największymi z ofiar.
Gdyby te wydarzenia wyciąć, zabiłoby się część siły oddziaływania oglądanej od lat historii. Tak naprawdę, do samego finału „The Long Night” widzowie siedzieli na brzegu foteli, obawiając się o swoich ulubieńców, właśnie dlatego, że pokazane wcześniej śmierci potwierdzały, że każdy wciąż może zginąć. Rozwiązanie typu deus ex machina, które twórcy zaserwowali w ostatnich minutach odcinka, okazało się natomiast początkiem końca dobrego poziomu serialu. Od tamtej chwili nad bohaterami przestało ciążyć piętno zbliżającej się śmierci, a akcja w dużej mierze zaczęła iść utartymi ścieżkami.
Okazało się też, że zaskakująco dużo bohaterów przeżyło wszystkie potyczki, by dożyć kolejnego dnia.
Rozwiązanie to jednak nie pasowało do opowiadanej wcześniej historii i do faktu, że większość bohaterów to przecież postaci tragiczne.
Fakt, że dostają szczęśliwe zakończenie w sporej mierze neguje ich dotychczasowe poczynania i poświęcenia, których dokonali. Szczerze mówiąc, jestem niemal zawiedziony, że więcej bohaterów nie zginęło w ostatnim sezonie. I pomyśleć, że scenarzyści „Gry o tron” chcieli nam pierwotnie zapewnić kolejne szczęśliwe zakończenie, kiedy to właśnie odpowiednio poprowadzona historia czyjegoś końca jest w stanie wywołać najsilniejsze emocje i sprawić, że stanie się ona niezapomniana.