Najpopularniejszy. Najgłośniejszy. Mający niespotykany rozmach. Najbardziej piracony. To tak. Ale poza wielkim szumem medialnym i szaleńczym uwielbieniem fanów „Gra o tron”, która właśnie dobiegła końca, niestety w rozczarowującym stylu, nie wprowadziła do telewizyjnego medium żadnej nowości.
Jedną z niewielu zasług jakie można przypisać „Grze o tron” jeśli chodzi o format seriali telewizyjnych jest zbudowanie ogromnej społeczności fanów. W niektórych przypadkach są to wręcz fanatycy. Z tymże serial HBO był w tym przypadku poniekąd beneficjentem potężnego rozwoju social mediów i online’owych społeczności na skalę, która wcześniej nie miała miejsca. „Gra o tron” po prostu trafiła w idealny moment. A pomogła jej rozpisana w oryginale przez George’a R.R. Martina fabuła, która mocno angażowała, tym bardziej, że miała porozsiewane dramatyczne zwroty akcji i cliffhangery po wszystkich swoich sezonach. Nietrudno było więc rozpalić żar fascynacji u coraz to bardziej rosnącej globalnej grupy dyskusyjnej.
Nie sposób też oczywiście pominąć warstwy formalnej. „Gra o tron” to istna superprodukcja z rozmachem, który w ostatnich trzech sezonach był już porównywalny z produkcjami kinowymi.
Ale produkcja HBO właściwie od samego początku wyznaczała pod tym względem nowe standardy. Efekty specjalne, egzotyczne plenery, wielkie bitwy – czegoś takiego w formacie serialu telewizyjnego jeszcze nie było. Dzięki temu „Gra o tron” na pewno przyczyniła się do zupełnie innego postrzegania seriali w obrębie całej popkultury i sztuki. To z pewnością nie tylko zasługa serialu HBO, ale na pewno przyczynił się on znacznie do zacierania granicy pomiędzy kinem a telewizją. A specjalne pokazy otwarcia bądź zamknięcia sezonów organizowane w salach kinowych, tylko to potwierdzają.
Zacieranie granicy między kinem a telewizją, jak wspomniałem wyżej, to nie jest tylko zasługa „Gry o tron”. Serial ten wykonał ważny i wielki krok w tym kierunku, ale nie był ani pierwszym ani jedynym. Już na początku lat 90. David Lynch ze swoim „Twin Peaks” wprowadził do telewizji zupełnie inne myślenie. Pokazał, że serial może być dziełem sztuki, obficie wykorzystującym poetykę małego ekranu, ale też poszerzając jego gramatykę o niestandardowe rozwiązania formalne i narracyjne. Oniryczna, niepokojąca i mistyczna atmosfera „Twin Peaks” mieszała ze sobą arthouse’owe kino eksperymentalne z operą mydlaną i kryminałem.
Kilka lat później „Z archwium X” jeszcze bardziej poszerzyło tematykę jaką mogły podejmować seriale, zahaczając o psychologię, filozofię, teorie spiskowe, mroczne tajemnice czy nawet niepokojące wątki rodem z horrorów.
Biorąc pod uwagę zarówno poetykę medium jak i oddziaływanie na widownię, „Gra o tron” nie zaoferowała telewizji żadnej większej rewolucji.
Nie zmieniła sposobu konsumpcji seriali, tak jak rozpoczął to „House of Cards” Netfliksa, transformując cały model dystrybucji i produkcji.
„Gra o tron” może i angażowała mocniej widzów, natomiast nie przyciągała przed ekrany rekordowych ilości oglądających. Wystarczy przyjrzeć się liście najlepiej oglądanych finałów seriali w historii telewizji, by zobaczyć, że „Gra o tron” jest lata świetlne za produkcjami z lat 90., 70. czy nawet 60. I nawet wraz z rozwojem streamingu wątpię czy ktoś kiedykolwiek pobije rekord serialu „M.A.S.H.”, którego finał obejrzało 105,9 mln widzów. Jest to wynik z początku 1983 roku. I tylko z USA (!). W pierwszej dziesiątce znajdują się jeszcze m.in. takie seriale jak „Ścigany” (78 mln widzów finału serii) czy „Magnum” ( 50,7 mln widzów). Najchętniej oglądanym finałem serialu XXI wieku pozostaje ostatni odcinek „Przyjaciół” z 2004 roku, który obejrzało 52,5 mln widzów.
Jak na tym tle wypada „Gra o tron”? Finał serialu pobił oczywiście rekord wszech czasów stacji HBO. To jednak było do przewidzenia. Obejrzało go łącznie 19,2 mln widzów. Z czego 13,6 mln zasiadło przed telewizory, a 5,6 mln skorzystało z opcji w streamie HBO GO i HBO Now. Starbucks pewnie żałuje, że ich kubek nie pojawił się właśnie w finale, choć firma raczej i tak nie ma na co narzekać. Gdy dodalibyśmy sobie do tego pirackie obejrzenia to pewnie finał "Gry o tron" znalazłby się na liście wszech czasów, ale nadal wątpię, czy byłby on w czołówce.
Oczywiście do pewnego stopnia porównywanie serialu z płatnego kanału do wielkich otwartych gigantów telewizyjnych może się wydawać nieuczciwe, ale mi chodzi głównie o pokazanie, że były seriale, które emocjonowały o wiele większe grupy ludzi, niż to ma obecnie miejsce w przypadku „Gry o tron”. Jeśli wydaje się wam, że niedawno świat wstrzymał oddech oglądając finał serialu HBO, to śpieszę z nowiną, że wcale tak nie było.
Zostawmy jednak liczby. Gdy skupimy się na walorach artystycznych, to również nie znajdziemy żadnego specjalnego wyróżnika, czy choćby drobnej cegiełki, którą „Gra o tron” dołożyła do telewizyjnego medium.
Od strony społecznej mało który serial zrobił tyle dla popkultury co „Star Trek” już w latach 60. Nie tylko spoglądał on w przyszłość z nadzieją, poruszając ciekawe kwestie moralno-filozoficzne i pobudzające naszą wyobraźnię, ale też łamał sztywne konwenanse, wprowadzając liczne postaci reprezentujące odmienne rasy i pochodzenie. Był też jednym z pierwszych seriali, w których postaci kobiece były traktowane poważnie.
Pokolenie milenialsów i co drugi recenzent „Gry o tron” wychwalał pod niebiosa postać Daenerys jako telewizyjną ambasadorkę feminizmu i wzór kobiecych postaci, jednocześnie zapominając o Uhurze ze „Star Treka”, Buffy, agentce Scully z serialu „Z archiwum X” czy nawet o Xenie. To trochę tak jak w przypadku „Kapitan Marvel” kiedy to nagle spora część odbiorców niemalże jednogłośnie rozpływała się w zachwytach na tą postacią, jakby była to pierwsza superbohaterka i w ogóle pierwsza kobieta, która gra główną rolę w rozrywkowym filmie.
Jeśli szukacie serialu, który naprawdę zmienił medium seriali telewizyjnych to polecam „The Wire”, znany w Polsce jako „Prawo ulicy”.
To jedna z pierwszych produkcji HBO, która realnie obróciła serialową formułę opowiadania historii o 180 stopni. Zarówno jeśli chodzi o precyzyjne rozpisanie licznych postaci na pierwszym i drugim planie, zwrócenie się ku realizmowi, jak i mistrzowskie budowanie napięcia. Nieobce tej serii były też nieoczekiwane zwroty akcji, sprawiające, że widz na dobrą sprawę nigdy do końca nie mógł być pewny, czy jego ulubieni bohaterowie przeżyją.
Podobnie zresztą funkcjonowała „Rodzina Soprano”, w której przemoc obecna była na każdym kroku i dawała o sobie znać w brutalny sposób, w najmniej oczekiwanych momentach. Oglądający cały czas żył w poczuciu niepewności o losy postaci z pierwszego i drugiego planu. Nikt nie był „chroniony”.
Aczkolwiek i tak nic, nawet „słynne” „Red Wedding” nie może się równać z szokującymi i wbijającymi w fotel niespodziewanymi zgonami właściwie większości kluczowych postaci z 5. Sezonu serialu „24 godziny”.
Do dziś pamiętam jak mocno wydarzenia z tego sezonu rozbiły mnie emocjonalnie. Nigdy wcześniej i później nie spotkałem w żadnym serialu równie nagłego i łamiącego serce „pozbycia” się tylu ważnych postaci dla danej produkcji. No, może „Avengers: Wojna bez granic” plasuje się blisko, aczkolwiek w tym przypadku raczej każdy wiedział, że zmarli bohaterowie jakoś powrócą do życia.
To może chociaż jeśli chodzi o cliffhangery „Gra o tron” ma się czym pochwalić? W sumie ma, ale nie na tyle, by stwierdzić, że przyniosła jakikolwiek przełom w telewizji.
Śmierć Jona Snow w finale 5. sezonu to naprawdę mocne zakończenie, ale gdzie mu choćby do klasyki telewizji, czyli słynnego „Kto zastrzelił JR z serialu „Dallas” z 1980 roku?
Albo do ostatnich chwil 2. sezonu „Twin Peaks”, które pozostawiły widzów w konsternacji na ponad 20 lat? Finał „Sopranos” zakończył się jeszcze lepiej – nagłym wyciemnieniem obrazu i tym samym niewiadomym i otwartym znakiem zapytania. Jest to cliffhanger, który nigdy nie zostanie jednoznacznie wyjaśniony. Na krawędzi fotela zostawił miliony widzów cliffhanger z pytaniem: „Kogo zabił Negan w finale 6. sezonu „The Walking Dead”. Nie zapominajmy też o miażdżącym zwrocie akcji na koniec 3. sezonu „Lost. Zagubieni”, w którym to okazało się, że wszystkie sekwencje wspomnień bohaterów są tak naprawdę obrazami przyszłości, a nie przeszłości.
"Gra o tron" z pewnością zapisała się w historii telewizji i jej mocna pozycja w annałach popkultury jak najbardziej się jej należy. Natomiast warto byśmy nie dali się pochłonąć emocjom, gdyż w całym tym zgiełku bardzo łatwo przypisać produkcji HBO zasługi, które się jej nie należą.