Piąty sezon House of Cards obejrzałem w dwa dni. Serial znów wciągnął mnie jak bagno. Od oglądania, jak wpadają na swoje miejsce kolejne elementy snutej sumiennie przez Underwooda intrygi, nie umiałem się oderwać.
OCENA
W tekście opowiadam nieco o fabule piątej serii House of Cards, ale nie zdradzam tych najbardziej zaskakujących zwrotów akcji.
House of Cards to jeden z pierwszych seriali nakręconych bezpośrednio na zlecenie Netfliksa. Od premiery politycznego dramatu, w którym główną rolę gra Kevin Spacey, mijają właśnie 4 lata. 30 maja w serwisie VOD będzie miało jednocześnie premierę 13 odcinków 5. serii. Miałem okazję już je przedpremierowo zobaczyć, a dziś mogę wreszcie opowiedzieć o swoich wrażeniach.
House of Cards 5 obejrzałem w 48 godzin - niczego nie żałuję.
Miałem ponad tydzień, by obejrzeć 13 godzinnych odcinków, przed rozpoczęciem pisania recenzji. Nie umiałem jednak rozłożyć seansu w czasie i dawkować sobie tej przyjemności. Wystarczyły mi dwie zarwane noce, by zapoznać się z treścią pełnego sezonu. Misternie knuta intryga nie pozwalała mi przerwać. Kończąc odcinek, po prostu musiałem wiedzieć, co się dalej stanie.
Już po pierwszym epizodzie, który opisywałem już na łamach Spider's Web, byłem pozytywnie nastawiony. Nie zawiodłem się - kolejne 12 rozdziałów również trzyma wysoki poziom. Piąta seria jest z pewnością jedną z lepszych w historii House of Cards. Pod koniec, wiedząc już, jak to wszystko się zazębia, miałem ogromny uśmiech na twarzy, chociaż wielu zdarzeń nie przewidziałem.
Na pytanie o to, czym dokładnie jest "to", o którym wspominam w tytule, oczywiście nie odpowiem.
Trudno pisać o House of Cards, unikając spoilerów, a widzom bym wyrządził ogromną krzywdę, zdradzając, w jaki sposób Underwood wprowadzi tym razem w życie swoje plany. Dość powiedzieć, że urzędując w Białym Domu, po raz kolejny udowodnił, że jest genialnym strategiem. Przypomniał, że świetnie odnajduje się w śmiertelnie niebezpiecznej politycznej grze.
Francis jest żądny władzy, ale już dawno dotarł do szczytu politycznej drabiny. Teraz musi się utrzymać i nie jest to łatwe. Pod koniec poprzedniego sezonu jego pozycja została zachwiana. Jednym z głównych motywów 5. serii House of Cards stała się końcówka kampanii. Przez kilka odcinków obserwujemy wymianę ciosów pomiędzy ekipą Underwoodów i zespołem Conwaya.
Trudno podczas seansu nie wspominać wyborów, które odbyły się w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku.
Na szczęście House of Cards nie jest politycznym manifestem, a rozrywką pokazującą fikcyjny świat. Cieszy mnie, że tak jak znalazły w nim swoje odbicie problemy, z jakimi boryka się dzisiaj amerykańskie społeczeństwo, tak Netflix nie przesadza z rysowaniem analogii. Frank to wymyślony potwór w ludzkiej skórze, a nie personifikacja Donalda Trumpa lub Hillary Clinton.
Netflix, zamiast silić się na moralizatorstwo, dostarcza nam masę dobrej zabawy. Dobrze, że scenariusz pisano, zanim świat dowiedział się o wygranej Donalda Trumpa. Serial zresztą zaczyna się w tym samym momencie, w którym pożegnaliśmy Underwoodów ostatnio. Fabuła zmierza do wyborów z 2016 roku, a przeskoki czasowe pojawiły się dopiero w środku sezonu.
Oczywiście, jak to w House of Cards, zanim poznałem wynik wyborów, dałem się kilkukrotnie nieźle zaskoczyć.
Francis przez lata narobił sobie mnóstwo wrogów i nie jest zaskoczeniem, że nie udaje mu się rozjechać oponenta. Coraz trudniej jest mu zdobyć każdy głos oraz znaleźć kogoś, kogo uda mu się omotać lub zastraszyć. Biada jednak tym, którzy uznali, że Underwood idzie na dno. Prezydent w piątej serii ma jeszcze mnóstwo asów w rękawie.
Jak to bywa w przypadku seriali Netfliksa, w połowie sezonu status quo wywrócone zostaje do góry nogami. Pojawiają się nowi przeciwnicy, na scenę wchodzą nowi sojusznicy głównych bohaterów. Świeża krew w otoczeniu Underwoodów wyszła House of Cards na dobre - tym bardziej że na tym etapie gry wszyscy jej członkowie wiedzą, że łączą ich tylko kruche sojusze.
Ucieszyło mnie mimo wszystko to, że nie mieliśmy w tym sezonie zbyt wielu roszad w obsadzie.
House of Cards wprowadziło kilka nowych postaci, ale nie zrezygnowało z dobrze znanych bohaterów pobocznych. Francisowi nadal pomagają Doug, Seth i LeAnn, a po przeciwnej stronie barykady staje Will Conway z żoną i zespołem. Po pierwszym odcinku nieco narzekałem, że postaci poboczne giną w cieniu Underwoodów, ale pozostałe odcinki dały im rozwinąć skrzydła.
Nowe twarze zostały wprowadzone zgrabnie, a do tego powróciło wiele postaci, o których świat zdawał się zapomnieć. Niektóre zresztą zaczęły psuć krew Francisowi już zza grobu. Polityk znalazł się w końcu jakiś czas temu na celowniku Toma Hammerschmidta, który po śmierci Zoe i Lucasa stał się zawziętym przeciwnikiem administracji Franka.
Trudno jednak stanąć po stronie Toma, skoro House of Cards ciągle sprawia, że jako widz kibicuję potworowi.
W kreacji Francisa jest coś tajemniczego, elektryzującego, pociągającego. Twórcy bynajmniej nie zmiękczają tej postaci i nie nadają mu ludzkich cech, by ułatwić widzowie identyfikowanie się z nim. Wręcz przeciwnie! Jeśli nawet w przeszłości Francis miewał chwile słabości, to teraz wrócił pełen werwy i zaparcia, by zrealizować swoje plany - choćby po trupach - drań.
Dzięki temu otrzymaliśmy mnóstwo świetnych, mocnych i trzymających w napięciu scen. Francis coraz częściej zrzuca maskę i pokazuje innym swoje prawdziwe ja. Nadal podczas spotkań przy świadkach potrafi zgrywać przyjacielskiego gentlemana, ale za zamkniętymi drzwiami? Nie stroni od przemocy, nie tylko tej słownej. Nie chciałbym zobaczyć się z nim sam na sam.
Pod względem realizatorskim House of Cards stoi na bardzo wysokim poziomie, ale znów kładzie większy nacisk na dialogi, niż na zdjęcia.
Nie jest to serial, który zachwyca swoją formą. Nie mamy tutaj wymyślnych kadrów, przesadnej zabawy światłem, kolorem - no, chyba że uznać za takie te przeciągające się ujęcia, w których kamera kierowana jest na zamyślone twarze osób spoglądających na świat przez szybę samochodu. Pod względem artystycznym House of Cards jest oszczędne i nie odrywa uwagi od mięsa: świetnych dialogów.
Magia całego House of Cards opiera się głównie o potyczki słowne, podczas których bohaterowie naginają wolę innych ludzi. Zmieniło się jedynie to, że Underwoodowie coraz mniej wzbraniają się przed wzbudzaniem strachu swoich oponentów. Claire zresztą mówiła już o tym, że skoro wzbudzanie szacunku nie przynosi efektów, to z terrorem jako narzędziem też mogą działać.
Na szczęście antybohaterowie nie stali się karykaturami.
W 5. sezonie House of Cards udało się pokazać nieco mroczniejsze oblicze Francisa i Claire bez uciekania się do groteski. Dopuszczają się coraz bardziej niecnych czynów, ale nie przekraczają granicy, po której staliby się kolejnymi papierowymi złoczyńcami. Serial odbiera im po kawałku człowieczeństwo, ale nie zabiera ponadprzeciętnej charyzmy.
Jeśli ktoś z zaciekawieniem obejrzał poprzednie cztery serie House of Cards, to z pewnością powinien zobaczyć ostatni sezon. Nie jest on może najlepszy w historii całego serialu, ale żaden z fanów tej produkcji Netfliksa, który kupił kilka lat temu tę konwencję, po seansie kolejnych 13 rozdziałów nie powinien być rozczarowany.