25. stycznia 2013 roku, Disney zapewnił mającej premierę w tym samym roku, kolejnej części sagi Star Trek, znaczący wzrost wpływów z biletów. Dlaczego?
Ano bowiem właśnie tego dnia ogłoszono, że reżyserem nadchodzącej VII części Star Wars będzie J.J. Abrams, odpowiadający do tej pory za reboot konkurencyjnej, rozpalającej serca tysięcy nerdów i geeków serii Star Trek właśnie. Abrams zasiadł także na krzesełku reżysera przy okazji mającego premierę w Polsce 31.05.2013 sequelu do tejże nowej interpretacji popularnej marki, zatem zapewne wielu fanów Star Wars dołączy do swoich odwiecznych arcywrogów, trekkies, by zobaczyć w jakiej formie jest reżyser, który ma sprawić, by Moc znów była silna w świecie mieczy świetlnych i odbijających kosmiczne księżniczki przemytników.
Oczywiście J.J. Abrams już wcześniej zasłużył sobie na nawet jeśli nie wielki szacunek i estymę, to chociaż uwagę u choćby największych sceptyków swojego talentu, bowiem ma on już na koncie całkiem sporo popularnych produkcji, zarówno w roli reżysera, jak i scenarzysty czy producenta - takich produkcji jak Lost, Fringe, Super 8 czy Mission Impossible 3 przedstawiać chyba nie trzeba, choć na potrzeby tekstu je pominiemy, a skupimy się tylko na reboocie Star Trek. Spróbujmy sobie przewidzieć odpowiedź na dwa pytania. Po pierwsze, czy część druga Kosmicznej Wędrówki jest w stanie dorównać pierwszej i czego zatem możemy się spodziewać w kinie? A po drugie, czy zatem, opierając się na wnioskach zdobytych po seansie pierwszego Star Treka Abramsa, można być optymistą, jeśli chodzi o poziom nowego epizodu sagi Star Wars?
Star Trek z 2009 roku dokonał naprawdę niebywałej rzeczy - wziął na warsztat mocno już skostniałą markę, która dawno przestała być atrakcyjna dla młodego pokolenia fanów fantastyki i nie tylko ją odświeżył, ale wręcz z powrotem zamienił w wyjątkowo ekscytujący kawałek kina, jednocześnie zachowując szacunek dla oryginału i nie irytując tym samym za bardzo fanów poprzednich generacji tego kinowo-telwizyjnego cyklu. Oczywiście, pewne kompromisy musiały zostać podjęte, bo nie sposób dziś zrobić popcornowego blockbustera w stylu starych filmów o Kirku i załodze Enterprise, gdzie akcja ograniczała się do siedzenia na mostku statku i głośnego opisywana, co się właśnie dzieje, wzbogaconego o słynny technobabble, czyli niezrozumiałe dla widza zarzucanie się fachową technologiczną terminologią. Reboot postanowił wziąć zatem znajome, kultowe już postacie, takie jak Kirk czy Spock, jednak zamiast zamykając je w sterylnych pomieszczeniach Enterprise, wrzucił jest w wir pędzącej na złamanie karku akcji - i nie wyszło to wcale źle, bowiem nowi odtwórcy znanych ról nie tylko są podobni do pierwowzorów (zarówno fizycznie, jak i pod względem mimiki, gestów, sposobu mówienia, etc.), ale i doskonale się w swoich rolach odnajdują.
Niestety trzeba było obowiązkowo przerobić cała genezę uformowania się składu załogi Enterprise, zatem poświęcając sporo miejsca porywczemu Kirkowi i powściągliwemu Spockowi, niewiele go zostało dla pozostałych bohaterów - choć nadmienić trzeba, że każdy dostał swoje kilka minut na wykazanie się. Dlatego też, przy założeniu, że pod względem realizacyjnym część druga, W ciemność: Star Trek, stać będzie na tak samo wysokim poziomie (a chyba możemy się tego spodziewać po efektownych trailerach), wówczas powinna ona wypaść tez ciekawiej jako sama historia, bowiem dostaniemy już ugruntowaną i przedstawioną w pierwszym filmie ekipę - teraz będzie można nareszcie przejść do rzeczy. Liczę więc na to, że Scotty wyjdzie poza typowy comic relief, a Uhura poza rolę love interest Spocka - zresztą stary kanon już w tych realiach nie obowiązuje, więc kto wie, może tez czekają nas jakieś mocne zaskoczenia w kontekście losów bohaterów. Z tego samego powodu ucierpiał też główny czarny charakter pierwszego filmu, dosyć sztampowy i mało interesujący. Teraz, w nowym filmie, powinno już być inaczej, bohater Benedicta Cumberbatcha wydaje się kluczowy dla fabuły, a sam udział tego znakomitego aktora sugeruje, że będzie to zapewne całkiem interesująca postać, którą poznamy o wiele lepiej, aniżeli tego romulańskiego anonima z pierwszej części. Zresztą, Into Darkness nie musi się już też w naprawdę szalony sposób próbować łączyć z uniwersum znanym ze starszych filmów - a wierzcie lub nie, ale udało się pierwszy film powiązać fabularnie z oryginalnym cyklem i to całkiem sensownie (choć też nie bez pewnej dawki absurdu), przy okazji też dając fanom oryginalnych filmów niezły bonus w postaci gościnnego występu oryginalnego Spocka, w wykonaniu Leonarda Nimoya. Tak czy inaczej, nowy setting został uzasadniony i zarysowany, zatem autorom już nic nie krępuje rąk i mogą się skupić na po prostu napisaniu dobrej historii. I ufam, ze tak właśnie zrobili. W ciemność: Star Trek zapowiada się zatem jako rozwinięcie tego, co udało się wypracować w ramach poprzednika, a pozbywając się balastu w postaci potrzeby ukazania początków Kirka w Gwiezdnej Flocie oraz jego zapoznawania się z załogą, nie mówiąc już nawet o próbach powiązania nowego uniwersum ze starym, można powiedzieć, że tak naprawdę od teraz odświeżona seria będzie pracować już na swój własny rachunek.
I tak jak pisałem na początku, na efekt końcowy z zaciekawieniem patrzeć będą fani Gwiezdnych Wojen, którzy również liczą, że po serii filmowych porażek (znanych jako Nowa Trylogia), pojawi się ktoś, kto serię odrestauruje. J.J. Abrams lubi efekciarstwo, lubi szybka akcję, pościgi, skakanie z klifów i rozbłyski światła, ale czy da radę to wpasować do świata Star Wars? Ja uważam, że tak - wszystko bowiem rozbija się o kwestię scenariusza - a konkretnie jak zostaną nakreśleni bohaterowie, wydarzenia i główny ton opowieści. Dlatego przecież zupełnie nie zagrały gwiezdnowojenne prequele - pełne były bowiem infantylizmu, drętwych dialogów, mało charakternych bohaterów, a atmosfera była zdecydowanie zbyt nadęta. Jasne, i w starej trylogii było sporo poważnych momentów, ale co jakiś czas, gry atmosfera się nieco zagęściła, starano się ją przy okazji nieco rozładować, wprowadzając wiele humoru i sarkazmu do dialogów. Prequele w to miejsce wprowadzały raczej pseudo-naukowy bądź pseudo-filozoficzny bełkot i więcej machania mieczami. Abramsowi humor jest nieobcy, Star Trek jest pod tym względem bardzo dobrze wyważony. Jest sporo zabawnych momentów, a obecność np. Simona Pegga mówi sama za siebie, choć nie ma tu mowy o jakiejś wielkiej zgrywie. Bohaterowie wydaja się przy tym tak samo ciekawi, różnorodni i ludzcy, jak ci ze Starej Trylogii Star Wars, Kirkowi zresztą blisko do Hana Solo, a Spock, choć w należący po części do rasy wyrzekającej się wszelkich uczuć, wydaje się i tak o niebo bardziej ludzką postacią, aniżeli te tekturowe atrapy, jakie pamiętamy z prequeli Star Wars. Jeśli zatem weźmiemy wspomniany Star Trek jako mianownik, to możemy oczekiwać, że nowe Gwiezdne Wojny będą pełne akcji i efektownych scen, ale jednocześnie to co najważniejsze, czyli ciekawi bohaterowie, za których można ściskać kciuki, ich interakcje, dialogi, etc., nie znikną pod feerią efektów specjalnych, a sama historia będzie trzymać w napięciu, dbając też o to, by seans był lekki i przyjemny.
Wydaje się więc, że J.J. Abrams jest bardzo dobrym wyborem - człowiekiem, który doskonale czuje takie popcornowe, fantastyczne kino, potrafiącym dostarczyć widzom rozrywkę, dbając jednak przy okazji o to, by była to rozrywka wysokiej jakości, zarówno w kontekście scenariusza, jak i jego realizacji. Jestem więc (niemal) pewien, że zarówno W ciemność: Star Trek, jak i Gwiezdne Wojny: Epizod VII nie zawiodą oczekiwań - Abrams doskonale wie, jaka jest stawka, bo czego by nie mówić, odrestaurowanie dwóch tak ważnych dla popkultury marek zapewni mu istotne miejsce w historii kina. Cóż, Star Trek znowu jest cool. Czas, żeby Gwiezdne Wojny zaczęły być na powrót.