Nie spodziewałem się, że po świetnym początku Jessica Jones może być takim rozczarowaniem
Jessica Jones zaczynała się naprawdę, naprawdę dobrze. Dostaliśmy solidny psychologiczny thriller z główną bohaterką na miarę nowej ery hollywoodzkich kobiet. Po drodze do wielkiego finału stało się jednak coś bardzo, bardzo niedobrego. O ile pierwsze odcinki połykałem w locie, tak przez ostatnie nabawiłem się niestrawności.
Jessica Jones to przede wszystkim kopalnia świetnych pomysłów – na niebanalną główną bohaterkę, na oryginalny szwarccharakter, na niespotykany w świecie super-herosów klimat psychologicznego thrillera. Pierwsze trzy odcinki obejrzałem z marszu, zachłyśnięty realizacją i podejściem. Cieszyłem się, że mam do czynienia z serialem na tyle ambitnym, że bez cienia wątpliwości mogę polecić go znajomym. Nie tym zakochanym w Iron Manie i Thorze, ale amatorom produkcji pokroju Detektywa.
Potem, mniej więcej w połowie sezonu, zaczęło dziać się coś bardzo, bardzo złego.
W momencie drugiego spotkania głównej bohaterki z przerażającym Kilgrave’m, cała ta mroczna, gęsta otoczka pękła jak mydlana bańka. Nie zrozumcie mnie źle – pomysł na zakochanego antagonistę, który biega za główną bohaterką, jest naprawdę ciekawy. Znacznie gorzej z wykonaniem. Z nagłą zmianą nastroju, który w połowie sezonu nijak się miał do ciemnego, sugestywnego pilota.
Byłem pełen współczucia dla ofiar Kilgave’a. Dla dzieci zamykanych w ciemnej szafie. Dla kobiet, które leżały kilka godzin w łóżku, nie mogąc ruszyć żadnym palcem. Dla gwałconych dziewczyn i dla „samobójców” skaczących z okien. Sceny przedstawiające bezwzględne działania tego mężczyzny były świetnie zrealizowane i naprawdę pozwalały poczuć niechęć, wrogość i złość wobec tajemniczej postaci. Liczyłem, że Jessica Jones oraz Luke Cage wejdą ze zwodniczym mężczyzną w długie, kryminalne podchody. Pełne mocnych scen i sadystycznych przypadków.
Niestety, główny wątek fabularny zaczął się gubić. Szybko wytrącił swój pęd, na rzecz pobocznych, absolutnie nieciekawych historii. Momentami miałem wrażenie, że Jessica Jones z trillera zamieniła się w czarną komedię. Absolutnie nie przesadzam.
Liczba irracjonalnych, wręcz komicznych zwrotów akcji zaczęła przerastać dopuszczalne stężenie.
Śmierć sąsiada Rubena, którego najpierw wrzucono na dno portu, a później urwano mu głowę, to było coś tak dziwacznego i niepasującego do konwencji, jak to tylko możliwe. Ot, główna bohaterka nagle podjęła decyzję, że chce się dostać do więzienia o zaostrzonym rygorze. Z tego powodu zbezcześciła zwłoki osoby, która się w niej zadurzyła. Wyrwała jej głowę, chociaż miała opory przed zabójstwem Kilgrave’a. Całkowicie sensowne.
Zupełnie inną kwestią jest oficer policji, który zaczyna zażywać stymulanty. Ten pojawia się również w komiksach, z czasem zamieniając się w przerażającego cyborga z wytatuowaną flagą na twarzy. Problem polega na tym, że… to zupełnie nie ta bajka. Nie ten kaliber. Nie ten klimat. Nie ta historia. Oficer policji pasował tutaj jak pięść do nosa, z kolei jego ostateczna walka z naszprycowaną Trish przypomniała mi najgorsze seriale akcji lat 90-tych, emitowane na Polsacie. Przepaść między legendarną sekwencją z Daredevila jest gigantyczna.
Idziemy dalej – opanowany Luke Cage. Miałem wrażenie, że za przewrotnym wątkiem stał uczeń gimnazjum. Wszystko zostało sprowadzone do słownej przepychanki o czas pozwalający na utrzymanie kontroli nad osobą. „-Ha, to już nie 12 godzin, tylko 16!”. Serio, w podobnym stylu bawiliśmy się na kijki, udając postacie z Dragon Balla. „-Mój poziom mocy to już nie 5000, tylko 9000 jednostek!”. Takie coś, w przedostatnim odcinku – aż brak mi słów, żeby opisać swoje rozczarowanie.
Gdyby opadający poziom serialu Jessica Jones zobrazować w postaci jednej roli, bez wątpienia byłaby to Hope.
Świetnie poprowadzona postać. Młoda kobieta przeżywająca tragedię tak dużą, że nie waha się przed dokonaniem aborcji. Jej cierpienie było naprawdę odczuwalne. Jej problemy – przytłaczające i napędzające główną bohaterkę. To właśnie z powodu Hope Jessica Jones nie chce zabić Kilgave’a. To w niej widzi swoją ludzką stronę, swoją nadzieję na odkupienie i wyrównanie rachunków.
No i Hope umiera. Po dziesięciu odcinkach nieustannej walki o jej niewinność, dziewczyna odbiera sobie życie. Dlaczego? Żeby Jessica Jones mogła zabić Kilgave’a. Fanfary. Kurtyna. Producenci poddali w wątpliwość całe starania głównej bohaterki. Jak za dotknięciem magicznej różdżki sprawili, że poprzednich epizodów mogłoby w zasadzie nie być. Cała ta sądowo-moralna batalia na nic się nie zdała, z kolei Jess zamienia się w kobietę z rządzą śmierci w oczach.
Serial Netfliksa został położony przez rozchybotany scenariusz. Przez nieciekawe i niewiarygodne wątki. Przez dodatkowe postaci, które w ogóle nie pasowały do nastroju pierwszych odcinków. Dostałem ciekawy misz-masz, z którego nic nie wynika. O ile w przypadku Daredevila nie mogę się doczekać drugiego sezonu, tak za Jessiką na pewno nie zatęsknię. W jej miejsce o wiele chętniej zobaczyłbym Luke’a Cage’a, Iron Fista czy Punishera.