Dosłownie przed momentem odłożyłem na półkę najnowszą część Sagi o Wiedźminie - „Sezon Burz” autorstwa Andrzeja Sapkowskiego. Odczucia co niej mam całkiem jasne – jest rewelacyjna. Powrót do opuszczonego czternaście lat temu świata okazał się nad wyraz udany.
Nowego „Wiedźmina” miało już nie być. Piąta, do niedawna ostatnia, część Sagi nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Podobnie zresztą jak wypowiedzi Sapkowskiego, który kategorycznie zaprzeczał, jakoby w bliższej lub dalszej przyszłości powstać miała jakakolwiek kontynuacja cyklu. Ostatnią stronę „Pani Jeziora” przewróciłem w gruncie rzeczy całkiem niedawno, nie targała mną więc ni nostalgia, ni tęsknota za ulubionymi bohaterami i tym cudownym, barwnym światem. Zawsze towarzyszyła mi świadomość, że to zamknięta opowieść i byłem z tym absolutnie pogodzony. Nawet „Smoczy Pazur” Artura Baniewicza kupiłem bardziej przez wzgląd na gołą babę na okładce, niźli hasło, odwołujące się do związanego z Wiedźminem sentymentu nań zawarte (i były to najgorzej wydane w moim życiu pieniądze, ale to już inna historia).
Gdy jednak kilkanaście dni temu gruchnęła wieść, że oto na sklepowych półkach, wbrew wszystkiemu czym karmiono fanów przez czternaście lat, wyląduje „Sezon Burz”, czyli nowa część Sagi, nie wahałem się ani przez moment i zamówiłem najszybszym możliwym kanałem. Ciekawość i nieskończona wręcz sympatia do wykreowanego przez Sapkowskiego uniwersum zwyciężyła nad wszystkimi wątpliwościami i niedogodnościami. Brak e-booka, kiepska ostatnio forma pisarza, ewidentny w tym kontekście skok na kasę, brzydka okładka, duża doza niechęci do autora – to wszystko nie miało kompletnie żadnego znaczenia. Choć do „Sezonu Burz” podszedłem jednak z pewnymi wątpliwościami, bez hurraoptymizmu.
To nie jest w żadnym wypadku książka wybitna. Historia – mimo że wciągająca, a jakże – nie jest wyjątkowo ekscytująca, ani złożona. Język, barokowy i kwiecisty, bywa, że ową napuszonością nieco męczy. Postaci są takie same, jak w poprzednich tomach, ze wszystkimi swoimi zaletami, ale i wadami. Ale to nic. Najmocniejszą stroną „Sezonu Burz” jest fakt, że czytając go natychmiast zapomina się o tych mankamentach, zapomina o całym świecie i daje porwać opowieści. Że po raz ósmy stajemy się kompanami Wiedźmina i przeżywamy z nim jego dylematy, problemy, przygody i miłostki.
Znów jesteśmy nastolatkami i wędrujemy szlakiem u boku Geralta, stajemy oko w oko z groźnymi potworami. Może to tylko moje wrażenia, ale zawsze czytając kolejne tomy Sagi czułem się, nie jakbym siedział z kubkiem herbaty w wygodnym fotelu, ale właśnie odwiedzał kolejne szynki i gościńce, zamki i rezydencje, leśne ostępy i niedostępne pustkowia. Przy „Sezonie Burz” czułem się dokładnie tak samo. Niesamowita sprawność, z jaką Sapkowski operuje słowem, żywe, autentyczne postaci, które kreuje i nierzadko realne – wbrew pozorom – problemy, które napotykają, czynią z „Sezonu Burz” coś o wiele więcej niż kolejną książkę fantasy. Choć, jako się rzekło, powieść obiektywnie rzecz biorąc wybitną nie będąca, dostarcza wręcz niesamowitą przyjemność z lektury.
Akcja „Sezonu Burz” dzieje się przed wypadkami opisanymi w „Ostatnim życzeniu”, czyli pierwszego tomu opowiadań. Wskazuje na to ostatni rozdział, w którym pada nawiązanie do zlecenia, które w przyszłości – w opowiadaniu „Wiedźmin” - przyjmie Geralt z rąk króla Temerii, Foltesta. Chronologicznie opisuje więc najwcześniejsze wydarzenia, choć w epilogu nawiązuje do zakończenia „Pani Jeziora”. W fabule nie brakuje postaci znanych – jak Jaskier czy Yennefer, pojawia się też wiele zupełnie nowych.
Długa przerwa, która minęła od czasu wydania „Pani Jeziora” mogła budzić niepokój, czy „Sezon Burz” będzie trzymał poziom. Trzyma. Jest dużo akcji, walki, seks, błyskotliwe dialogi i pyszne żarty – czyli to wszystko, do czego Sapkowski nas przyzwyczaił. Nawet jeśli napisany wyłącznie dlatego, że hajs przestał się autorowi zgadzać, czytelnicy nie otrzymali produktu wybrakowanego. Wręcz przeciwnie – dla każdego fana Wiedźmina jest to pozycja definitywnie obowiązkowa.