Uwielbiam motywy postapokaliptyczne i na "Snowpiercera" ostrzyłem sobie zęby odkąd tylko usłyszałem o tym filmie. Traf chciał, że nie udało mi się wybrać nań do kina, ale dzięki szeroko rozpowszechnionej obecności na serwisach VOD, była to strata łatwa do odżałowania. Początkowy zachwyt nad pomysłem szybko zmieszał się z rozczarowaniem, by ostatecznie pozostawić po seansie całkiem pozytywne wrażenia, choć z nutą niedosytu.
Historia "Snowpiercera" jest porywająca. Jest rok 2031. Ludzkość, by zapanować nad globalnym ocieplaniem się klimatu wysyła w kosmos urządzenia, które mają doprowadzić do łagodnego obniżenia temperatury na Ziemi. Coś jednak idzie mocno nie tak i planeta zamarza, co doprowadza do wyginięcia niema wszystkich żywych gatunków. Ostatnim bastionem ludzkości jest tytułowy Snowpiercer, pociąg, który napędzany swoistym perpetuum mobile, nigdy się nie zatrzymuje. Wewnątrz niego panuje system klasowy, ulokowani w ostatnim wagonie pasażerowie stanowią najniższą warstwę społeczną. Traktowani z pogardą, karmieni obrzydliwą papką i surowo karani za najmniejsze nawet przewinienia, planują bunt.
Prowadzeni przez charyzmatycznego Curtisa zamierzają przejąć kontrolę nad pociągiem - chcą dotrzeć do lokomotywy i wyeliminować otoczonego boską wręcz czcią przywódcę Snowpiercera, Wilforda. Po drodze muszą przebić się przez kolejne przedziały, poradzić sobie z licznymi strażnikami, a przy okazji odkryć prawdę o życiu innych kast społecznych. Jednak największe zaskoczenie przyniesie ostateczna konfrontacja.
I choć ta fabuła jest z początku niesamowicie naiwna, a niespójnościami i błędami logicznymi z całej tej opowieści można by zapisać gruby notes, wraz z upływem czasu bawiłem się coraz lepiej. A to za sprawą kilku zwrotów akcji, które zmuszają widza, żeby zrewidował swoją opinię o tym filmie. Co rusz na jaw wychodzą nowe fakty, powodując zmianę w percepcji, i to, co wydawało się przed chwilą bezdennie głupie, nagle nabiera sensu.
Rzecz jasna film nie łata w ten sposób wszystkich swoich niekonsekwencji i gdyby wytknąć je wszystkie, pozbawilibyśmy się całej przyjemności płynącej z seansu. Warto więc przymknąć na nie oko, pogodzić się z nimi i dać mu się porwać. W zamian otrzymamy niegłupią ostatecznie historię, która potrafi skłonić do refleksji i zastanowienia się nad tym, czy społeczne nierówności mogą być usprawiedliwione, albo czy władza absolutna - w określonych warunkach - ma prawo bytu.
Wizualnie "Snowpiercer" stoi na zadowalającym poziomie. Najefektowniej wypadają imponujące, skute lodem i pokryte śniegiem krajobrazy, ciut gorzej jest z CGI wewnątrz pociągu. Osobiście trochę drażniły mnie zbyt przerysowane sceny walk i nazbyt oczywisty symbolizm niektórych scen, wypadające dość karykaturalnie, ale nie zamierzam się tu nadmiernie czepiać. Pod względem aktorstwa jest generalnie nieźle, dość przekonująco, choć wydaje mi się, że jedyną wartą zapamiętania rolą jest ta Tildy Swinton, która wcieliła się w cudownie groteskową Mason.
Bawiłem się przy "Snowpiercerze" naprawdę dobrze, choć do arcydzieła mu daleko. Żeby docenić tego typu kino, trzeba mieć do niego dystans. Tropienie kolejnych jego absurdów i brak zrozumienia niektórych niedorzeczności, skutecznie zabije jakąkolwiek radość z seansu.