Serial „The Strain” był dla mnie niczym objawienie. Produkcja reżyserowana przez Del Toro wydawała mi się modelowym połączeniem przerażającego, magicznego i mrocznego świata krwiopijców ze współczesnymi czasami i zdobyczami najnowszej technologii. Potem zaczęło dziać się coś bardzo, bardzo złego. No i dzieje się nadal.
Jeżeli dobrze pamiętam, Del Toro reżyserował jedynie początki pierwszego sezonu „The Strain”. To widać, słychać i czuć. Byłem naprawdę zachwycony podejściem do tematu. Sceny na płycie lądowiska trzymały w napięciu. Wspomnienia z nazistowskiego obozu zagłady ociekały niesamowitym klimatem. Pomysł na wampiry był naprawdę oryginalny i ciekawy. Wszystko tutaj zagrało, łącznie z głównym bohaterem.
Niestety, z odcinka na odcinek „The Strain” zaczęło zjeżdżać w dół, natomiast potencjał drzemiący w tej produkcji został zmarnowany.
Paczka głównych bohaterów bardzo szybko zaczęła irytować. Rozterki starszej pani, która musi zapalić papierosa, pasowały tutaj jak pięść do nosa. W końcu zaraz za oknem Nowy Jork stawał w płomieniach. Chociaż najważniejsza aglomeracja świata spotykała się z inwazją wampirów, w serialu w ogóle nie było tego czuć. Ot, ktoś gdzieś krzyknął, gdzieś było jakieś włamanie. Miało się wręcz wrażenie, że jedyni krwiopijcy grasujący w mieście to ci, na których wpadają bohaterowie.
Ogromne rozczarowanie spotkało mnie również w przypadku poznania, kim/czym jest „ten zły”. Po zsunięciu kaptura postać wyglądała bardziej zabawnie niżeli przerażająco. Zupełnie nie dziwię się skojarzeniom polskich internautów, dla których Mistrz przypominał Toudiego z bajki „Gumisie”. Nic nie zostało po przerażającej, otulonej łachmanami sylwetki, która przemykała od jednej pryczy do drugiej, karmiąc się więźniami nazistowskiego obozu zagłady.
Kwintesencją upadającego poziomu serialu „The Strain” była ostateczna walka naszych herosów z przywódcą wampirów. Ta była… tak bezsensowna, zabawna i nijaka, że porzuciłem wszelką nadzieję. Pierwszy sezon dobiegł końca i całkowicie zapomniałem o „The Strain”. Gdyby nie przypomnienia koleżanki, nie wiedziałbym nawet, że drugi sezon właśnie się rozpoczął.
Przełamałem się w sobie i obejrzałem pilota drugiego sezonu „The Strain”. Sam nie wiem, czego oczekiwałem.
Poprawy? Nowej jakości? Świeżych pomysłów? Gdzieś z tyłu głowy miałem nadzieję, że serial wróci na świetne, przyciągające do ekranu tory. Niestety, nie tym razem. Pilot sezonu jest swoistą wizytówką. Mocną prezentacją, która ma nam pokazać, czego możemy się spodziewać. Obietnicą na świetne telewizyjne widowisko, o ile lojalnie pozostaniemy przed odbiornikiem. Cóż, nie w tym przypadku.
Pilot drugiego sezonu „The Strain” okazał się na tyle nudny, że przewijałem konkretne fragmenty. Nie cierpię tego robić. Staram się tego unikać. Jednak w tym przypadku nie potrafiłem wysiedzieć w fotelu. Starożytni, wampirze komando, główny bohater wracający do alkoholizmu – absolutnie żaden wątek nie był w stanie mnie zaciekawić.
Atrakcją drugiego sezonu ma być historia Mistrza. Opowieść o tym, jak powstał, kim jest i co nim motywuje. Mniej więcej rok temu byłbym w stanie przetoczyć sobie krew za taką wiedzę. Teraz, obserwując przygody mężczyzny chorego na gigantyzm, ziewałem od ucha do ucha. „The Strain” to nic innego jak przedłużenie i rozwinięcie średnich wątków, które położyły pierwszy sezon.
Mam wrażenie, że wszystko, co najlepsze, „The Strain” ma już za sobą. Oczywiście nic się wam nie stanie, jeżeli obejrzycie pilota drugiego sezonu. Jeżeli jednak liczyliście na mocne i ciekawe otwarcie, możecie być rozczarowani. Sam na ten moment odwieszam czosnek oraz kołek na półkę i daję sobie z „The Strain” spokój. Przynajmniej do końca tego sezonu.