"Sztuka kochania" jako historia o Michalinie Wisłockiej sprawdza się tylko połowicznie. Recenzja Spider's Web
W polskich mediach głośno było w ostatnich tygodniach o "Sztuce kochania" Michaliny Wisłockiej. Książka, opublikowana w latach 70. ubiegłego stulecia, doczekała się nowego wydania, które związane jest bezpośrednio z premierą filmu opowiadającego o autorce głośnego bestsellera. Produkcja poświęcona Wisłockiej, w rolę której wcieliła się Magdalena Boczarska, doczekała się wielu pochlebnych recenzji. Czy słusznie?
Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, bo o ile rola Magdaleny Boczarskiej słusznie została przez krytyków i media zauważona, o tyle sam film nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Po seansie stwierdzam, że "Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej" w gruncie rzeczy składa się z kilku dobrych scen, których siłą jest pierwszoplanowa aktorka, a reszta... A reszta, cóż, to takie niezbyt udolne budowanie klimatu czasów głównie PRL-u. A i to nie jest do końca prawdą. Bo film "Sztuka kochania..." sam do końca nie wie, czym jest i czym chce być.
Z jednej strony ma być to opowieść o staraniach związanych z wydaniem książki. Książki, dodajmy, na którą polscy decydenci nie chcieli się zgodzić. Z drugiej strony to próba sportretowania Michaliny Wisłockiej i jako kobiety, i jako naukowca. A jeszcze w tle rozbrzmiewa gdzieś chęć nakreślenia specyfiki różnych czasów - od początków II wojny światowej aż po rok 1976.
Historia, którą obserwujemy, toczy się dwutorowo. Mamy akcję bieżącą, rozgrywającą się w PRL-u. Michalina Wisłocka napisała książkę o seksie. O Polakach i dla Polaków. Dla kobiet i mężczyzn. Żeby, jak to mówi w jednej ze scen, się nie zdradzali. Ale książki Miśki, jak przedstawia się Wisłocka swojej partnerce z wydawnictwa, razem z którą próbują zawalczyć o publikację "Sztuki kochania", nikt nie chce wydać. Nie tylko dlatego, że to książka nieprzyzwoita i z treściami, które są nieodpowiednie i niepotrzebne (bo przecież wiadomo, że każdy to robi, to po co o tym pisać), ale także dlatego, że towarzyszka Wisłocka ma niewyparzony język, jest temperamentna i ma według wielu dość niechlubną przeszłość.
Przeszłość Wisłockiej poznajemy w wielu retrospekcjach, które układają się w drugą linię fabularną.
Twórcy filmu przedstawiają te fragmenty dość wyrywkowo, bazując na wydarzeniach, które mają być dla życia głównej postaci przełomowe. Będą to więc życie w trójkącie, narodziny dzieci, próba połączenia studiów z życiem rodzinnym, poznanie mężczyzny swego życia. Wszystkie te wydarzenia przedstawione są jakoś chaotycznie. To, co mi przeszkadza, to fakt, że wiele z wątków urywa się albo zostaje nie do końca wyjaśnionych. Część problemów zostaje po prostu zasygnalizowana, ale nic z tego nie wynika. Zdarza się, że twórcy filmu wracają do nich na późniejszym etapie, ale wypada to jakoś nienaturalnie.
Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Michalina rozstaje się ze swoim synem (historia jest bardziej skomplikowana, ale pozwólcie, że oszczędzę wam spoilerów), ale przy jej boku zostaje kilkuletnia córka. Przez większość filmu nie mamy zielonego pojęcia, co dzieje sie z tym synem, czy się ze sobą kontaktują. Ba, nie wiemy właściwie jak Michalina radzi sobie z wychowywaniem kilkuletniej córki sama, bez męża i pomocy, kiedy musi dojeżdżać parę razy w tygodniu do Warszawy na studia. Jej relacje z dziećmi nie są też przedstawione w latach późniejszych, kiedy zmaga się z wydaniem własnej książki. Takich momentów jest tak naprawdę wiele, dlatego "Sztuka kochania..." jako portret Wisłockiej wypada blado. A jeśliby postanowić, że to po prostu historia wydania książki, cóż, wtedy też zabraknie nam pewnego tła społecznego. Bo ten PRL ze "Sztuki kochania" to ani taki prawdziwy do końca, ani barejowski. Ot, trochę klimatu, trochę klisz.
Mam problem, żeby ten film dobrze ocenić. Wydaje mi się, że Krzysztof Rak, scenarzysta produkcji, próbował w nim zmieścić wszystko i efekt niestety mnie nie zadowala. Ostatecznie film porusza zbyt wiele wątków i jedynie je muska. Brak tu chyba jakiejś konkretnej wizji, o czym de facto ta historia ma być. Podczas seansu, przyznam to z bólem, miałam poczucie, że całość strasznie się dłuży. I nic z niej nie wynika. Właściwie dalej nie wiem, kim była Michalina Wisłocka. Jedyne, co najpewniej mogę o niej powiedzieć, że w gruncie rzeczy nie była do końca szczęśliwa.
W sieci natknęłam się też na opinie, że jej postać jest tutaj zbyt mitologizowana, że nie została pokazana żadna jej ciemna strona. Pewne fakty zostały ponoć przemilczane. Rzeczywiście, nawet jeśliby pominąć owe przemilczane fakty, do których należy dość kontrowersyjny w pewnym aspekcie stosunek Wisłockiej do gwałtu, to za mało wątpliwości budzi w nas postać Wisłockiej. Ta jest przedstawiona jako śmieszna, bezpretensjonalna i prosta kobieta. Przykre, że kwestii rodzicielstwa i skutków jej decyzji nie pokazuje się w filmie w szerszym kontekście.
Trudno mi ostatecznie pozytywnie odnieść się do "Sztuki kochania...". To film z kategorii tych, które... "można obejrzeć, a może i trzeba, bo dużo się o nich mówi". Nie jest to polski obraz na miarę "Bogów", a szkoda, bo zachęcona udziałem Krzysztofa Raka w tym projekcie, szłam do kina jednak z pewnymi oczekiwaniami. Te nie zostały spełnione. Choć Magdalena Boczarska, rzeczywiście, spisała się świetnie.