Odliczanie do końca The Big Bang Theory rozpoczyna miesiąc miodowy Sheldona i Amy - recenzja
The Big Bang Theory zmierza już ku końcowi. Motywem przewodnim pierwszego odcinka finałowej serii okazały się małżeńskie niesnaski. I to nie tylko u Sheldona i Amy.
OCENA
Twórcy serialu Teoria wielkiego podrywu nie chcieli trzymać fanów w niepewności aż do końca. Jeszcze przed premierą 12. serii swojego hitu poinformowali, że będzie ona ostatnią w historii. Zostały już tylko 24 odcinki, by domknąć rozgrzebane wątki i pożegnać bohaterów, którzy oswajali świat z geekami i nerdami (a zarazem nerdów i geeków ze światem).
Teoria wielkiego podrywu w dodatku nawet nie próbuje w 12. sezonie udawać, że nie przeistoczyła się z biegiem lat w… komediowy serial obyczajowy. W nowej serii na pierwszy plan wychodzą po raz kolejny związki, a konkretnie: związki małżeńskie. Obserwujemy kilka par, które, chociaż znają się od lat, nadal się docierają.
Na pierwszym planie The Big Bang Theory są oczywiście Sheldon i Amy.
Najbardziej ekscentryczna para z ekscentrycznych par w serialu pod koniec 11. sezonu stanęła na ślubnym kobiercu. Twórcy nie zdecydowali się na pominięcie ich pierwszych chwil spędzonych jako mąż i żona, by jak najszybciej pokazać ich interakcje z innymi postaciami. W odcinku o tytule The Conjugal Configuration obserwujemy ich na kolejnych przystankach miesiąca miodowego.
Ich interakcje są zgodne z dotychczasową charakterystyką postaci, a piętrzące się problemy (oczywiście zupełnie niezrozumiałe dla normalnych ludzi) bawią - czy to scena ze śniadaniem do łóżka z klocków Lego, czy to konflikt o kalendarzyk. Nie ma może efektu wow, bo gagi były przewidywalne, ale uśmiechnąć się pod nosem podczas seansu było do czego.
Nieco więcej zaskoczenia czekało na nas w Kalifornii.
Wszystko za sprawą kolejnego małżeństwa, tym razem z dużo większym stażem. Chodzi o rodziców Amy, którzy zaczęli oblegać apartament nowożeńców pod ich nieobecność. Zaczęło się od tego, że głowa rodu Fowler ukrywała się przed swoją zaborczą drugą połówką, ale ta go nakryła.
Penny i Leonard, którzy odkryli problemy teściów Sheldona, zaczęli przy okazji się do nich porównywać. Serial pokazał bardzo wiele punktów stycznych pomiędzy charakterem obu pokoleń, co doprowadziło do małego spięcia w związku głównych bohaterów, a ich wymianę zdań oglądało się całkiem nieźle.
Na tle tych trzech par Howard i Bernadette wypadli z kolei całkiem normalnie. Dotarli się chyba najbardziej ze wszystkich bohaterów Teorii wielkiego podrywu, a zamiast kryzysów i kryzysików widać w scenach z ich udziałem sympatyczne przekomarzanki.
Czego nie można powiedzieć o Raju.
Seryjny singiel w ekipie przełamał nieco motyw przewodni epizodu swoim krótkim wątkiem. Został zaproszony do telewizji, by opowiadać o swojej pasji, ale zamiast tego uderzył na wizji w znanego fizyka. Rozpoczęło to internetową wojnę w serwisie Twitter, z której nie mógł wyjść zwycięsko.
Raj porwał się bowiem na zawodnika zupełnie innej wagi, którym jest Neil deGrasse Tyson. Znany z prawdziwego świata fizyk zagrał zresztą ponownie w najnowszym odcinku samego siebie w krótkiej scenie, gdzie sprowadził jednego z głównych bohaterów do parteru.
W tym wszystkim zabrakło jednak tego czegoś, co wyróżniałoby odcinek Teorii wielkiego podrywu na tle poprzednich serii.
Status quo się w zasadzie nie zmienił i dostaliśmy nieco więcej tego samego. Relacje pomiędzy bohaterami się nie zmieniły, a twórcy recyklingują znane już motywy. Jest w tym pewien urok, ale powiewu świeżości nie ma w otwarciu ostatniego sezony The Big Bang Theory za grosz.
Nie zdziwię się zresztą, jeśli cała ostatnia seria zostanie nakręcona w tak… bezpieczny sposób. Teoria wielkiego podrywu czasy świetności ma już za sobą. Może i fizycy są głównymi bohaterami tej produkcji, ale już za późno na eksperymenty i zmianę formuły. Ale chyba nic w tym złego.