Nie widzę na horyzoncie produkcji, która może zapełnić pustkę po Teorii wielkiego podrywu
Ze smutkiem przyjąłem informację o końcu serialu Teoria wielkiego podrywu. Trudno będzie znaleźć następcę produkcji, która latami ocieplała wizerunek geeków i nerdów.
W tym tygodniu gruchnęła wiadomość, że Teoria wielkiego podrywu zniknie z anteny wraz z końcem emisji 12. sezonu. Dowiedzieliśmy się też, że to Jim Parsons wcielający się w doktora Sheldona Coopera postanowił dać swojej postaci przejść na (zasłużoną) emeryturę. Trudno mi się z tym pogodzić.
Nie było drugiego takiego serialu w telewizji.
The Big Bang Theory pojawiło się w emisji jeszcze w czasach, gdy bycie geekiem albo nerdem wcale nie było cool. Dzisiaj, w dużej mierze za sprawą wejścia w dorosłość pierwszego pokolenia wychowanego na grach wideo i opanowania Hollywood przez odzianych w lateks bohaterów z komiksów, na nikim nie robią oni wrażenia.
Pamiętam jednak dobrze, że jeszcze kilkanaście lat temu na osoby, które fascynowały się komputerami, superbohaterami, grami wideo i papierowymi erpegami, patrzyło się co najmniej pobłażliwie. Z góry. Takie rozrywki były domeną zwykle bardzo młodych ludzi, których społecznie się stygmatyzowało.
Woleli w końcu czytać książki niż biegać za piłką.
Geek i nerd był synonimem fajtłapy i ciamajdy, który wolał zatapiać się w świecie wyobraźni, zamiast żyć w tym prawdziwym świecie. Zwłaszcza to drugie słowo miało mocno negatywną konotację - pamiętacie tłumaczenie tytułu z Revenge of the Nerds na Zemsta frajerów? W ostatnich latach to się jednak zmieniło.
Widać chociażby po w sklepach i sieci, a Teoria wielkiego podrywu miała w tej przemianie bardzo duży udział. Serial, którego głównymi bohaterami byli nieco upośledzeni społecznie i słabiutcy fizycznie miłośnicy fantastyki i popkulturowej papki, postanowił zmierzyć się z piętnem nerda.
Teoria wielkiego podrywu stała się dla geeków i nerdów tym, czym Przyjaciele byli dla tych normalnych ludzi.
Nawet najlepsze produkcje telewizyjne się jednak kończą. Tak jak Przyjaciół trzeba było pożegnać, tak i na Sheldona musiał przyjść czas. Szanuję oczywiście decyzję aktora, który po 12 latach ma prawo mieć dość wcielania się w tego samego bohatera. Nie wyobrażam też sobie kontynuowania serialu w niepełnym składzie, więc tę decyzję przyjmuję ze zrozumieniem.
Nie zgadzam się jednak z głosami, jakoby faktycznie jego postać przemaglowano już na wszystkie sposoby, a jeden sezon to bardzo mało na domknięcie wszystkich wątków. Owszem, serial ewoluował z opowieści o próbach podrywania dziewczyn przez grupkę przyjaciół do historii o związkach. Dopiero po 11 latach emisji The Big Bang Theory pocieszny Sheldon stanął na ślubnym kobiercu.
Zarówno w jego, jak i w życiu jego przyjaciela Leonarda nie pojawiły się jednak jeszcze dzieci.
Co prawda kwestię rodzicielstwa serial podjął w przypadku jednego z przyjaciół Sheldona i Leonarda, czyli Howarda, ale z ogromną chęcią zobaczyłbym jak Sheldon, który ma problem ze skorzystaniem z publicznej ubikacji, przewija pieluchy.
Sceny, w których Leonard musi zmierzyć się z ojcostwem, mając w pamięci jego trudną relację z matką, też mogłyby być źródłem wielu salw śmiechu. Nie będzie nam jednak dane zobaczyć tego rozdziału z ich życia.
Ogromna szkoda, bo razem z bohaterami The Big Bang Theory dorastałem.
Postaci są co prawda starsze ode mnie, ale dzięki temu przechodzili przez kolejne etapy rozwoju ciut przede mną, podpowiadając - oczywiście w komediowym krzywym zwierciadle - czego mogę spodziewać się tuż za rogiem.
Nie widzę w dodatku też żadnej produkcji, która byłaby w stanie zapełnić pustkę. Na pocieszenie zostaje nam tylko Młody Sheldon, który opowiada o młodości tego nietypowego bohatera. Gra go uroczy Iain Armitage. Jim Parsons pełni w nim funkcję narratora.