Nowa komedia romantyczna Netfliksa potyka się o własne nogi. „Wynajmij sobie chłopaka” - recenzja
„Wynajmij sobie chłopaka” to rozrywka tyleż lekka, co przewidywalna i płytka. Chociaż film aspiruje do bycia wzorcowym przykładem młodzieżowej komedii romantycznej, to efekt jest zdecydowanie poniżej oczekiwań.
OCENA
Mam wrażenie, że złoty czas komedii romantycznych trochę niezauważenie przeminął. Większość obecnie powstających filmów, które wpisują się w ten gatunek, to zbitek powtarzających się wątków fabularnych. Nie ma w nich krztyny nieprzewidywalności. Ba! Często brakuje w nich nawet humoru, którym przecież z założenia komedia powinna się odznaczać. W dodatku, nawet jeśli są jakiekolwiek elementy komediowe, to raczej wywołują one lekki uśmiech, ewentualnie parsknięcie, ale z pewnością nie są one powodem do faktycznego śmiechu. Zaczęłam nawet w pewnym momencie obawiać się, że może z wiekiem to ja zgorzkniałam i już nie potrafię uwierzyć w romantyczne historie, które kończą się happy endem. A już tym bardziej cieszyć się takim seansem.
Nadzieją na lepsze stał się jednak w pewnym momencie Netflix ze swoją produkcją „Do wszystkich chłopców, których kochałam”. Może sam film Ameryki nie odkrywał, jednak w gatunku lekkich, młodzieżowych komedii romantycznych mimo wszystko niósł jakikolwiek powiew świeżości. Jednak, jak to mówią, jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Nie zapamiętacie na długo tytułu „Wynajmij sobie chłopaka”.
Film opowiada historię rezolutnego nastolatka z przeciętnego, amerykańskiego liceum. Brooks Rattigan, w którego wciela się znany z innych produkcji Netfliksa Noah Centineo, ma świetne oceny i doskonale radzi sobie na testach. Stoi jednak przed poważną decyzją. Musi zdecydować się, na jaki uniwersytet aplikować po szkole średniej. Jego odwiecznym marzeniem jest Uniwersytet Yale, jeden z ośmiu należących do prestiżowej, amerykańskiej Ligi Bluszczowej. By osiągnąć swój cel, chłopak musi znaleźć sobie sposób finansowania, który zapewni mu opłacenie czesnego, a także musi znaleźć sobie wyjątkowe hobby, którym zaimponuje komisji rekrutacyjnej.
Przypadkiem udaje mu się załatwić dodatkową porcję gotówki, kiedy w zastępstwie za swojego szkolnego kolegę zabiera jego kuzynkę, Celię Lieberman (Laura Marano), na szkolną potańcówkę. Pełniąc funkcję płatnej randki, chłopak uświadamia sobie, że takie zlecenia są świetnym sposobem na zebranie potrzebnych mu funduszy. W tym z kolei pomaga mu jego przyjaciel Murph (Odiseas Georgiadis), który programuje mu specjalną aplikację, gdzie dziewczyny mogą wynajmować Brooksa na wyreżyserowane randki. Bardzo szybko jednak okazuje się, że prawdziwe szczęście znajduje się gdzie indziej, niż w gotówce i Lidze Bluszczowej.
Lawirując między odwiecznymi dylematami typowymi dla komedii romantycznych a światem współczesnych nastolatków, film gubi swoje clou gatunkowe. W efekcie w półtorej godziny oglądamy dziwaczny twór, który bardziej przypomina bezlitośnie poćwiartowany serial wciśnięty w ramy filmu, niż dobrze funkcjonującą, zamkniętą całość.
Postacie bardziej przypominają postaci z dykty niż prawdziwych ludzi.
Niemal mi żal aktorów, którzy wzięli udział w tej produkcji. Widać bowiem, że próbowali pracować z tym, co dostali na papierze. Jednak zazwyczaj nie da się zrobić czegoś z niczego i tak też jest w tym przypadku. Film teoretycznie skupia się na postaciach Brooksa, Celii i Shelby Pace (Camila Mendes), jednak wokół nich jest szereg bohaterów drugoplanowych, którzy są dużo bardziej interesujący niż trójka głównych. O rozwinięcie aż prosi się wątek rodziców Brooksa. Jego ojciec jest pisarzem, który najwyraźniej cierpi z powodu braku weny twórczej lub nawet przewlekłego załamania nerwowego. Z kolei matka jest zupełnie nieobecna, porzuciła swojego męża z dzieckiem lata wcześniej. Dlaczego? Niestety według scenarzystów nie jest to wystarczająco interesujący wątek.
Camila Mendes, znana użytkownikom Netfliksa ze swojej roli Veroniki Lodge w „Riverdale” mogłaby równie dobrze grać pod tym samym imieniem i nazwiskiem. Jej gra aktorska opiera się o te same wyuczone schematy, które możemy obserwować w coraz bardziej absurdalnej opowieści o dziwacznym amerykańskim miasteczku. A szkoda, bo przecież Shelby Pace idealnie nadawałaby się na główną antybohaterkę w „Wynajmij sobie chłopaka”.
Jedyną jakkolwiek interesującą postacią jest Celia Lieberman. Źródeł tej postaci można dopatrywać się, chociażby w „Zakochanej złośnicy”, czy „Szesnastu świeczkach”. Niestety ostatecznie także i buntowniczka okazuje się być finalnie ckliwą dziewczyną, która chowa się za murem ironii, by nie zostać sama zranioną. A przecież można by było zagrać tym jej buntem i uwielbieniem do ciężkiego obuwia.
Podsumowując, w „Wynajmij sobie chłopaka” nie ma praktycznie nic, co zagrałoby dobrze od początku do końca. Czyja jest to wina? Najbardziej oczywistą odpowiedzią byłby scenariusz, jednak ukłony wątpliwego uznania należy także oddać prawdopodobnie części ekipy aktorskiej. Jeśli jesteście niepoprawnymi romantykami, być może podejdzie wam do gustu ta produkcja. W przeciwnym wypadku lepiej spędzić ten czas na innych aktywnościach.