Czy "Król", najnowsza powieść Szczepana Twardocha, poza głośnym w polskim świecie literackim (i motoryzacyjnym, dodaliby złośliwi) nazwiskiem na okładce, ma coś do zaoferowania czytelnikom, czy może jest to tylko świetnie wypromowana, efekciarska wydmuszka?
Twardoch to jeden z tych nielicznych polskich pisarzy, których szerszej publiczności przedstawiać raczej nie trzeba. Zaryzykuję twierdzenie, że o jego "Morfinie" przynajmniej słyszał niemal każdy, kto choć w minimalnym stopniu zainteresowany jest rodzimą prozą. Mało tego, to nazwisko kojarzyć mogą nawet ci, którzy nie są przesadnymi miłośnikami literatury pięknej. A to za sprawą głośnego swego czasu wydarzenia, gdy Twardoch został ambasadorem marki Mercedes.
Piszę o tym tylko z jednego powodu - by unaocznić, że "Król" był po prostu skazany na sukces sprzedażowy. Na długo przed premierą pewne było, że rozpiszą się na temat tej powieści wszyscy, wliczając w to media, które o książkach wspominają w najlepszym razie sporadycznie. A to, jak wiadomo, samonakręcająca się spirala. Wszyscy czytają, wszyscy o tym gadają, więc inni chcą wiedzieć, o co chodzi i też sięgają po lekturę. Czy jednak istotnie warto, czy poza krótką, chwilową satysfakcją z bycia na bieżąco z literaturą polską, "Król" dostarcza zadowolenia, którego należało się spodziewać po autorze tego pokroju?
Wystarczy chwila lektury, by dać się Twardochowi wciągnąć do świata przedwojennej, przestępczej Warszawy.
Świata brutalnego, wulgarnego i obscenicznego, w którym toczy się walka - i bynajmniej nie jest to dżentelmeński pojedynek bokserski - o władzę nad stołecznymi ulicami. Jednocześnie nie trzeba długo, by nabrać pewności, że wszystkie te bijatyki, strzelaniny, wizyty w burdelach i chlanie na umór stanowią cel sam w sobie. Stanowią o estetyce powieści, podniecającej, a jakże, ale nie stoi za nimi nic więcej. Tymczasem niektórzy - wielu? - oczekiwać by mogło, że są to środki, za pomocą których autor - nie byle jaki przecież autor! - chce powiedzieć coś więcej.
Tak jednak nie jest. Owszem, znajdziemy tu charakterystyczne dla Szczepana Twardocha motywy, jak choćby wszechwidzący i wszechwiedzący narrator, który na wszystko spogląda z góry, świadom nieistotności wypadków. Albo sugerujące cykliczność, a tym samym bezznaczeniowość wydarzeń konstrukcje. Albo wreszcie rozbudowane tło społeczne, implikujące, że historia ta nie dotyczy tylko konkretnych jednostek czy nawet grup społecznych, a jest w pewnym sensie uniwersalistyczna. Lecz to nic więcej jak ornamentyka, to prawda - efektowna, ale w szerszej perspektywie, no właśnie, pozbawiona roli.
Ale, ale. Czy to źle? Bo w zasadzie czy ktoś obiecywał, że "Król" będzie wielką powieścią, narodową epopeją albo historiozoficznym traktatem o naturze zła?
Wydaje mi się, że nie. I kiedy już pogodzimy się, że faktycznie nie jest żadną z tych rzeczy, to nie pozostaje nam nic innego, jak oddanie się świetnie napisanej gangstersko-sensacyjnej opowieści: wielowątkowej, fascynującej i intrygującej. Opowieści może i efekciarskiej, ale w tym efekciarstwie dalekiej przecież od tego, co serwuje Marek Krajewski w kolejnych odsłonach cyklu o Eberhardzie Mocku.
A przy tym wcale niegłupiej i brukowej, bo nawet jeżeli głębia "Króla" jest w dużej mierze fasadowa, to jednak jest obecna, sensowna i konsekwentna.
Nawet jeżeli historycznie czy geograficznie nieścisła, to wizja świata w książce Twardocha jest bardzo pociągająca, łatwo jej ulec, pozwolić się wciągnąć.
Zatem czy to źle czy nie, że "Król" nie jest brawurowym reprezentantem literatury środka i nie schlebia wysublimowanym gustom, niech dumają mądrzejsi ode mnie. Ja tymczasem nową powieść Twardocha uczciwie polecam wszystkim spragnionym dobrej lektury.