Jordan Peele dostarcza ciarek, ale i śmiechu. Recenzujemy horror „To my”, który od dzisiaj obejrzycie w kinach
Twórca głośnego „Uciekaj!” z 2017 roku powrócił z nowym filmem. Ten dostarcza całego mnóstwa skojarzeń z jego debiutem, ale wbrew pierwszemu wrażeniu „To my” jest czymś zupełnie innym.
OCENA
Peele-Aster-Eggers, czyli bodaj najzdolniejsi autorzy współczesnego horroru. Słowo autorzy nie jest przypadkowe. Każdy z tych twórców nie robi filmów odciśniętych od kalki kina grozy, a z wprawą napełnia ekran własnym stylem. Tym samym oczekiwania wobec ich kolejnych dokonań są bardzo duże. Wspominam tych reżyserów nie bez kozery. Rok 2019 zapowiada się iście przerażająco, bo każdy z nich dostarczy w nim swój drugi w dorobku pełny metraż. Jako pierwszy uczynił to Jordan Peele.
Aura tajemnicy kreowana jest już od samego początku.
Rodzina, sielanka, wesołe miasteczko, istna eksplozja szczęśliwości. Kamera w końcu skupia się na pewnej dziewczynce, która oddala się od swoich rodziców. Z punktu widzenia dziecka przestrzeń nagle wydaje się dużo mniej przyjazna niż początkowo. W kadrze pojawia się budzący niepokój bezdomny, kolorowe światełka ustępują miejsca mrokowi, pogoda się załamuje i z nieba zaczyna padać gęsty deszcz. Schronieniem dla dziewczynki będzie znajdujący się na uboczu gabinet luster, w którym wizyta na zawsze odmieni jej życie.
Cięcie i ponownie sielanka. Rodzina Wilsonów z dwójką dzieci przyjeżdża do domku letniskowego. Wyjazd, który miał przynieść im wytchnienie staje się jednak obozem survivalowym. Na ich podjeździe zjawia się inna (czy aby na pewno) rodzina i wszystko wskazuje na to, że nie przyszli pożyczyć szklanki mąki.
Zaczyna się gatunkowa jazda, a Peele rozsiewa tu i tam tropy, dzięki którym można interpretować „To my” na różnych poziomach.
Bo jest tu home invasion i nieco z kina postapokaliptycznego, a także, podobnie jak w „Uciekaj!”, sporo z komedii. Przyznam, że i w debiucie reżysera, miałem problem z serwowanymi przez niego żartami, ale w ostatecznym rozrachunku łączenie grozy i gagów wychodzi Peele’owi na dobre. Nie mam pewności, czy początkowe nawiązanie do Michaela Jacksona było zamierzone, czy też jest to dzieło przypadku, ale przy niedawnych kontrowersjach związanych z piosenkarzem, ta scena może doprowadzić do wybuchu śmiechu. Przykładów sprawnego użycia komediowych chwytów jest w „To my” dużo więcej (scena z utworem N.W.A.), a reżyser w większości przypadków wychodzi z tego obronną ręką. Czasami tylko sięga po slapstick, który akurat w tym połączeniu nie zdaje egzaminu.
Film można interpretować na wiele sposobów. Peele z jednej strony zdaje się opowiadać o wręcz fizycznym stawianiu czoła demonom z przeszłości, ale mówi też z psychoanalitycznej perspektywy o człowieku i jego drzemiącym ID. Na „To my” można również spojrzeć przez kontekst społeczno-polityczny i odnieść go do trumpowskiej Ameryki. Nie brak tu także kulturowych odniesień do dziedzictwa czarnych. Cała ta mieszanka sprawia, że „To my” nie jest jednosezonowym straszakiem, o którym można szybko zapomnieć po seansie. Film dojrzewa w widzu i woła o to, aby spojrzeć na niego powtórnie. Nie lada sztuka, zwłaszcza jeżeli mówimy o horrorze, który w większości przypadków nie ma takich aspiracji.
Wszyscy aktorzy dostali podwójne role i spisali się świetnie.
Faworytem jest oczywiście Lupita Nyong'o - lwica walcząca o swoich najbliższych, ale jednocześnie roztrzęsiona i krucha kobieta. Aktorzy ciekawie wypadają w rolach swoich sobowtórów dzierżących w dłoniach złote nożyce. Każdy z nich ma swoje dziwaczne i niepokojące ruchy czy grymas twarzy. Obsadzie udaje się jednocześnie oddać przerażenie swoich bohaterów, a także budować grozę wchodzą w rolę „złych bliźniaków”.
Twórcy zadbali również o oprawę dźwiękową. Pomijam wkład, jaki inżynierowie włożyli w oddanie odgłosów tła, choć to istny majstersztyk, a mam na myśli samą muzykę. Peele ochoczo serwuje nam popularne kawałki – sceny, w których horror miesza się z radosnymi piosenkami sprawdzają się świetnie – jednak prawdziwą wisienką na tym krwawym torcie jest motyw przewodni. Pojawia się on sekwencji z początkowymi napisami i wywołuje ciarki. Śpiew chóru połączony z wręcz transowym, może nawet plemiennym rytmem bębnów, to rzecz, która powinna stać się klasyką. Całość można ustawić w jednym rzędzie z motywami z „Egzorcysty” czy „Omenu”.
Jordan Peele nie straszy w banalny sposób.
Udało mu się nawet wnieść powiew świeżości do gatunku home invasion, który wydawałoby się został już wyeksploatowany. Na ekranie jest aż gęsto od grozy, napięcia i nieustającej akcji – nie ma nawet momentu na otarcie czoła z potu. Być może nawet Peele chce momentami aż za bardzo, bo oddech mógłby tej historii zrobić jeszcze lepiej.
„To my” wydaje się być filmem skierowanym do bardziej szerokiego grona odbiorców niż oniryczne „Uciekaj!”.
Dowodem na to finałowy twist, który jak bądź niczego nie ujmuje scenariuszowi, tak jednocześnie zbliża film o jeden krok do hollywoodzkiej machiny i jej reguł. Na szczęście Peele’owi jeszcze daleko do tego, aby zostać przez nią przemielonym. Wciąż pozostaje świadomym twórcą mówiącym swoim głosem. Aż chciałoby się wyrwać demonicznym sobowtórom w czerwonych kombinezonach ich złote nożyce, i przetopić je na medal dla Peele’a. Oby tak dalej.