REKLAMA

Więcej, szybciej, wspanialej. Oceniamy musical „Annette”

„Annette” to film dziki i wściekły, od którego tempa w głowie może się zakręcić. Leos Carax buduje świat przedstawiony z gatunkowych powidoków rzeczywistości, a piosenki duetu Sparks układa w tragikomiczną narrację.

annette premiera recenzja adam driver
REKLAMA

Francuski neobarok uznaje się za kino czerpiące moc z wyrafinowanych obrazów. Fabuła nie jest w nim najważniejsza. Raczej uchodzi za pretekst do serwowania widzom ekranowego nadmiaru. Nietrudno jednak zauważyć też, że zrodził się z poczucia kryzysu i psychicznego zagubienia. Był to głos straconego pokolenia, które stało nad przepaścią. Twórcy nie dawali pocieszenia, tylko rozsmakowywali się w dołujących narracjach. W przeciwieństwie do Luca Besson, Leos Carax nigdy nie sprzedał ideałów nurtu. Nawet reżyserując gwiazdy światowego formatu w „Holy Motors” wysmakowanymi kadrami opowiadał o braku własnej tożsamości, rozkładając filmowy spektakl na czynniki pierwsze.

REKLAMA

Podobną drogą podąża w „Annette”. W klamrze stworzonej z metanarracyjnych piosenek Carax ustawia się na pozycji demiurga. W pierwszym utworze wraz z aktorami i całą ekipą zaprasza nas do wspólnej zabawy, a w ostatnim życzą nam dobrej nocy. W międzyczasie, w imię neobarokowego przesytu, łączy ze sobą elementy, które na pierwszy rzut oka do siebie nie przystają. Widać to już w głównych bohaterach. Ann jest śpiewaczką operową, a Henry stand-uperem. On morduje humorem, ona zbawia, umierając na scenie. Obydwoje są u szczytu popularności, ale jego gwiazda zaczyna blaknąć wraz ze zmianami społecznymi.

Obsceniczne żarty w stylu Chrisa Rocka i Billa Burra (Adam Driver dziękuje im w napisach końcowych), które Henry prezentuje na scenie, tracą swoją nośność.

Chichoty widzów zmieniają się w pomruki niezadowolenia, a zamiast próśb o bisy pojawiają się inwektywy. Bo oto zmieniły się zasady tego, co w komedii akceptowalne. Seksizm przestał być zabawny, a ludzkie tragedie śmieszne. Zasady stand-upu są już zupełnie inne, przez co ukrywający się pod pseudonimem Małpa Boga komik nie potrafi odnaleźć się na scenie w nowej rzeczywistości. Nie może już „mówić prawdy”, bez obawy, że nikt go nie zabije. I podczas, gdy on pogrąża się w depresji, Ann radzi sobie zdecydowanie lepiej.

Problemy w życiu zawodowym przekładają się na wzajemne relacje bohaterów. Spodziewają się dziecka, ale czy tytułowa Annette uratuje ich związek? Brzmi tanio i melodramatycznie? Nie u Caraxa. Reżyser prezentuje nam makabreskę w stylu Edgara Allana Poe (twórca dziękuje pisarzowi w napisach końcowych), w której pojawia się charakterystyczne poczucie romantycznego braku i nieuchronnej tragedii. Forma staje się tu bardziej interesująca niż treść złożona z gatunkowych klisz. Sensu nie mają więc narzekania, że wątek #MeToo zostaje urwany i nie wybrzmiewa wystarczająco. Konteksty społeczne mnożą się, ale zamiast psychologicznej prawdy i kina zaangażowanego są skróty myślowe i powidoki rzeczywistości.

Tak jak w poprzednim pełnym metrażu reżysera, język w „Annette” cały czas się rozpada. Do jednego worka twórca wrzuca co tylko może, łącząc wszystko umownością muzycznego widowiska. Bohaterowie śpiewają bez żadnej przerwy, nawet podczas seksu nie dając odpocząć swoim strunom głosowym. Gatunkowy schemat zostaje rozdmuchany do granic absurdu, aby mógł implodować. Carax szuka sposobu na wyrwanie się z okowów gramatyki musicalu. Dlatego nadaje mu powagi operowej tragedii, aby zaraz skompromitować ją wstawkami z plotkarskich programów. Sztuka niska miesza się z wysoką i to, co nie mieści się w retoryce jednej, wypowiadane jest narracyjnymi szlagierami drugiej. Znaczenia rodzą się gdzieś na styku kolejnych konwencji, przez co śmierć staje się śmieszna, a narodziny groteskowe.

„Annette” to film z ducha konceptualny, w którym dramaty szekspirowskie nabierają znamion horroru, a motywy ze „Zbrodni i kary” zmieniają się w farsę.

REKLAMA

Wszystko jest powodem do żartu, ale trzeba się z niego śmiać w katartycznym uniesieniu. Poważny surrealizm toczy nierówną walkę z ironicznym kiczem. W postaci kukiełkowej Annette metafora łączy się z dosłownością, a w piosenkach duetu Sparks treny stają się fraszkami. Największa siła produkcji tkwi właśnie w takich paradoksach. U Caraxa wszystko się ze sobą przenika, a jednocześnie każde gra we własnym rytmie. Kolejne akty, a nawet pojedyncze sceny napędzane są osobną energią. Zamiast spójnej opowieści mamy szereg historii. Nie dają się połączyć w jedną całość, czego reżyser nawet nie próbuje ukryć.

Świadomość nihilistycznej niemocy tak w warstwie fabularnej, jak i formalnej, należy uznać za przejaw artystycznej dojrzałości. Nawet jeśli już na początku zostaje ona okraszona żartem o pierdzeniu i bekaniu. Chociaż zabrzmi to jak leniwa recenzencka klisza, „Annette” nie jest filmem dla wszystkich. Nie każdemu do gustu przypadnie ta nieprzystawalność kolejnych elementów. Ci, którzy nie wyjdą z kina, albo nie zemdleją w trakcie seansu z racji ich natłoku, mogą być mile zaskoczeni lub swoją odwagę przypłacić kilkudniową migreną.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA