REKLAMA

Nie pojmuję, dlaczego Polacy rzucili się na „Kalifornijskie święta”. Nowa komedia Netfliksa to niewypał

Zupełnie nie rozumiem fenomenu „Kalifornijskich świąt”, które od paru dni królują w ścisłej czołówce TOP 10 Netfliksa. Ale może tak to już jest, że w grudniu wszystko, co ma w tytule „święta”, cieszy się popularnością. 

kalifornijskie swieta netflix recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Niech was nie zmyli tytuł filmu Shauna Paula Piccinino: w „Kalifornijskich świętach" jest co prawda sporo kalifornijskiej prowincji (a więc duuużo słonecznych promieni, co w porównaniu z polską zimową aurą jest akurat dużym plusem), ale za to świąt niewiele. Gdyby nie regularne przypominanie, że akcja toczy się na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, trudno byłoby wskazać cokolwiek, co miałoby świadczyć o świątecznym klimacie tej produkcji. A jeśli dodamy do tego do bólu przewidywalny scenariusz, to nie można dziwić się temu, że nowa propozycja Netfliksa, mimo imponujących wyników oglądalności wyląduje raczej na półce z filmowymi zakalcami, nawet jeśli oprószonymi cukrem pudrem. Ale po kolei.

Przewidywalna bajeczka o parobku w garniturze

Fabuła filmu, jak się już wyżej wspomniałam, toczy się w przedświątecznym czasie w Kalifornii. Problemem głównego bohatera  Josepha (bardzo średnia rola Josha Swickarda) jest misja, jaką otrzymał od korporacji (zarządzanej przez jego dość apodyktyczną matkę): musi wykupić ziemię, na której znajduje się niewielka lokalna farma mleczna, by firma mogła wybudować w tym miejscu nowoczesne centrum logistyczne.

Joseph zamienia więc garnitur na bardziej wygodne ciuchy, a wielkomiejskie drapacze chmur na oborę i pasące się krowy. Przypadkowe nieporozumienie sprawia, że bohater ląduje na wspomnianej farmie nie jako potencjalny nabywca ziemi, ale... parobek. A że właścicielką okazuje się temperamentna, urokliwa i absolutnie nieprzejednana w kwestii sprzedaży rodzinnego gospodarstwa Callie (Lauren Swickard — tak, tak, prywatnie żona aktora wcielającego się w głównego bohatera), to resztę możemy sobie dopisać sami: i to bez wielkiego ryzyka, że się pomylimy.

Już po kilku pierwszych scenach można z zegarkiem w ręku czekać na pojawiające się mniej więcej co kwadrans sceny, które jak po sznurku mają nas doprowadzić do wyczekiwanego happy endu. Zmotywowany, by nakłonić Callie do transakcji, Joseph uczy się życia na wsi: na przykład asystując przy cielącej się krowie, naprawiając dziurawy kurnik, czy sprzątając pełne gnoju zabudowania gospodarskie.

Za czasem (jak można się domyślić już od pierwszego spotkania dwójki głównych postaci), Joseph zakochuje się w Callie. Ta z kolei przełamuje swoje bariery, mierząc się z traumą z przeszłości, która z radosnej, pełnej życia dziewczyny zamieniła ją w nieco frustrowaną i zgorzkniałą farmerkę. Nietrudno więc odgadnąć, że gdy tylko na jaw wychodzi prawdziwa tożsamość Josepha, kobieta czuje się pokrzywdzona i oszukana.

Coś tu poszło nie tak

Zderzenie światów, stylów życia i myślenia, okraszone nieznośną dawką taniego romantyzmu — to po prostu nie mogło się udać. I nie mam tu na myśli tylko zawiłej relacji Josepha i Callie (w końcu jak w każdej przyzwoitej komedii romantycznej, wreszcie dochodzi do happy endu), ale całą fabułę „Kalifornijskich świąt”.

Oczywiście uważny widz odkryje parę zabawnych momentów, a jeśli lubi romantyczne historie z dużym ładunkiem optymizmu, to nawet w tego rodzaju filmach jak „Kalifornijskie święta" uda mu się znaleźć kilka niezłych scen.

Ale nie czarujmy się: ani przełamanie schematu świąt bez śniegu i mikołajowych gadżetów, ani sama sama opowieść, ani wreszcie klimat, który otrzymujemy w pakiecie, nie zdają egzaminu. Z wielu świątecznych propozycji filmowych (w tym samego Netfliksa) warto sięgnąć po coś innego niż „Kalifornijskie święta" (jak klasyka, czy chociażby takie nowości jak „Dasha i Lily”, czy debiutujący dziś w serwisie 2. sezon „Faceta na święta”).

Od paru dni nowa komedia romantyczna króluje w zestawieniu najchętniej oglądanych pozycji na Netflix Polska (choć film zdążył już oddać plamę pierwszeństwa serialowi „Tiny Pretty Things”, to nadal zajmuje zaszczytne drugie miejsce w rankingu TOP 10).

Dlaczego tak się dzieje, skoro ani na poziomie artystycznym, ani — kolokwialnie mówiąc — „atmosferycznym”, film nie spełnia oczekiwań? Odpowiedzi szukać trzeba mimo wszystko we wspomnianym wcześniej typowym bożonarodzeniowym klimacie, który twórcy „Kalifornijskich świąt” próbowali przełamać. Przedświąteczny okres spędzany nie przy kolejnych wystawach, choinkach i reniferach, ale w towarzystwie mlecznych krów i problemów ze zwierzętami na farmie są propozycją dla tych, którzy chcieliby złapać oddech od codziennej młócki, której można mieć dosyć niczym reklamowej przeróbki hitu „Daddy cool" w wykonaniu Cleo.

Najwyraźniej jest popyt na nietypowe bożonarodzeniowe produkcje

Wreszcie wiele osób, na co dzień pochłoniętych kolejnymi arkuszami Excela i mailami przesyłanymi ASAP z goniącym deadlinem, podobnie jak Joseph odnajdzie się wśród kompletnie innych wyzwań — z cielącą się krową włącznie.

REKLAMA

Trochę na zasadzie tęsknoty do realizacji słynnego hasła o rzuceniu wszystkiego i wyjeździe w Bieszczady,  oglądamy „Kalifornijskie święta", szukając oddechu od wszechogarniających reklam i niekończących się sugestii w mediach na temat tego, jak należy przeżyć zbliżające się święta. I choć film, delikatnie mówiąc, nie jest żadnym arcydziełem, to nie wątpię, że trafił w pewną niszę potrzeb. A skoro jest popyt, to Netflix przedstawia i podaż. Szkoda tylko, że na takim poziomie.

Komedię romantyczną „Kalifornijskie święta” obejrzycie na Netfliksie.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA