REKLAMA

Shang-Chi to niezłe kung fu fantasy i film dla ludzi, którzy mają dość Marvela (ale tylko troszkę)

Marvel korzysta z pandemicznego spowolnienia i wypuszcza nowe filmy z zawrotną prędkością. Niecałe dwa miesiące po „Czarnej Wdowie” w polskich kinach zadebiutował bowiem „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”. Jak wypadła najnowsza część Marvel Cinematic Universe?

shang chi recenzja film marvel cinematic universe
REKLAMA

Uwaga! Tekst zawiera spoilery dotyczące fabuły „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni”. Naszą ocenę filmu w recenzji bez spoilerów znajdziecie na Rozrywka.Blog.

Shang-Chi nie jest bohaterem, o którym wielu widzów słyszało przed ogłoszeniem jego solowego filmu w ramach 4. fazy Marvel Cinematic Universe. Nawet w komiksach nie odgrywał do tej pory zbyt wielkiej roli, występując niekiedy pod przydomkiem Mistrz Fung Fu a czasem jako Brother Hand. Prawie zawsze jednak jako mniej istotny element tła. Jeżeli Marvel bardzo potrzebował mistrza wschodnich sztuk walk powiązanego z mistyczną częścią uniwersum to stawiał raczej na Iron Fista. Zresztą nie bez przyczyny to ten bohater szybciej doczekał się swojej adaptacji w ramach MCU.

Disneyowi bardzo zależy jednak na podboju chińskiego rynku i od 4. fazy chce mocniej zaangażować w to swoich superbohaterów. Nie ma najmniejszego sensu oszukiwać się, że jest inaczej. Film „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” powstał w dużej mierze z uwagi na kinomaniaków z Azji. Nie musi to natomiast oznaczać, że polscy widzowie zignorują produkcję w reżyserii Destina Daniela Crettona. Szczególnie zadowoleni będą fani kina wuxia, a także osoby nie pałające miłością... do Marvel Cinematic Universe. Co jednocześnie wcale nie oznacza, że „Shang-Chi” aż tak wyraźnie odchodzi od stylu poprzednich faz. Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana.

REKLAMA

Shang-Chi – recenzja:

Głównym bohaterem nowego filmu Marvela jest oczywiście Shang-Chi (znany swoim amerykańskim znajomym jako Shaun). Mężczyzna pracuje wraz z przyjaciółką o imieniu Katy jako hotelowy szofer i wydaje się nie chcieć niczego więcej od życia. To jednak tylko maska, która spada z twarzy Shauna w momencie zagrożenia. W zwykłym miejskim autobusie napada na niego grupa zbirów nasłanych przez despotycznego ojca Shang-Chi, który kieruje obecną w MCU od czasów „Iron Mana” organizacją Dziesięć Pierścieni. W trakcie walki bohater traci wisiorek podarowany mu przez matkę, co prowadzi go do przekonania, że wkrótce celem ataku stanie się mająca podobną ozdobę siostra, Xialing. W taki sposób zaczyna się wielka przygoda Shauna i Katy, która zabierze ich do najdalszych krańców świata i poza nie.

„Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” na najbardziej podstawowym poziomie jest klasyczną opowieścią o próbie ucieczki przed przeznaczeniem i synu próbującym uniknąć losu wytyczonego mu przez ojca. Destin Daniel Cretton bardzo sprawnie korzysta jednak z tych znanych od wieków motywów i archetypicznych postaci, by zatuszować największe problemy filmów Marvela. Amerykański reżyser z pewnością dostrzegł fatalnych i jednowymiarowych złoczyńców (poza Lokim, Thanosem i Vulturem), szaleńcze tempo akcji niedające swoim postaciom choćby chwili na refleksję oraz schematyczność idącą wręcz w kopiowanie własnych pomysłów. „Shang-Chi” próbuje wszystkie te niedoróbki naprawić. Czasem z lepszym a czasem z gorszym skutkiem.

Zdecydowanie najlepiej wychodzi tutaj kreacja Wenwu, czyli nieśmiertelnego przywódcy Dziesięciu Pierścieni. Tony Chiu-Wai Leung odgrywa tego marvelowskiego antagonistę zupełnie inaczej niż wszyscy jego poprzednicy poza może Joshem Brolinem. Na przemian jak tragicznego bohatera uwięzionego wewnątrz pułapki własnych pragnień i jak zmęczonego ojca w samym środku żałoby. Efekt finalny jest godny uwagi, nawet jeśli materiał źródłowy do ideału się przecież nie zbliża. Sprawia to natomiast, że momenty rozmów i konfrontacji między Wenwu i jego synem (w tej roli Simu Liu) z łatwością przebijają wszystkie pozostałe sceny w „Shang-Chi”. Warto zresztą pochwalić film Crettona za to, że w ogóle znajduje miejsce na tego typu chwile wyciszenia.

Shang-Chi to pierwsza od bardzo dawna produkcja Marvel Studios, która nie pędzi przed siebie na złamanie karku.

O ile takie podejście dało się wybaczyć w filmach o Avengers, gdzie liczba bohaterów przekraczała zwyczajowe normy, o tyle w takich tytułach jak „Czarna Wdowa” czy „Kapitan Marvel” działało na szkodę całej historii. Problem w tym, że akcja w „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” tuż przed finałowym aktem wyhamowuje aż do pełnego stopu i to na nieprzyzwoicie długie minuty. Nasi bohaterowie trafiają do tajemniczej fantastycznej krainy, z której pochodziła matka Shang-Chi i Xialing, gdzie przygotowują się do finałowej konfrontacji z siłami Dziesięciu Pierścieni. Wypada docenić, że twórcy chcieli pokazać swojego protagonistę jako osobę potrzebującą rady i treningu, by osiągnąć swój potencjał. Niestety, nie udało im się przeprowadzić tej części historii w sposób ani wiarygodny, ani przesadnie ekscytujący,

Całkowite wejście w świat fantasy przynosi zresztą ze sobą inny problem. „Shang-Chi” robi się o niebo bardziej standardowy i nijaki od momentu, gdy realistyczne kung fu zastępuje walka z nijakimi potworami stworzonymi za pomocą CGI. Armie komputerowo generowanych przeciwników to dla Marvela nic nadzwyczajnego i przykro patrzeć jak „Shang-Chi” podąża identyczną ścieżka. Tym bardziej, że twórcy nie wykorzystali okazji do przedstawienia w ten sposób jakiegoś nowego i ekscytującego częścią superbohaterskiego uniwersum. Zamiast drugiego Thanosa dostajemy generycznego potwora, który znika ze sceny równie szybko co bez wpływu na fabułę.

„Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” nie ma zresztą prawie nic wspólnego z Marvel Cinematic Universe.

REKLAMA

Od strony stylistycznej ostatecznie wraca na znajome tory, ale nijak nie próbuje być nowym otwarciem dla filmowego uniwersum. Podobnie zresztą jak „Czarna Wdowa”. Gdyby wyciąć incydentalne wzmianki o pstryknięciu Thanosa, cameo Wonga i obecny tylko dla celów komediowych miniwątek fałszywego Mandaryna, to fabuła nie ucierpiałaby w żaden sposób. Film straciłby może 7-8 minut ze swojej długości, a widzowie nawet by się nie zorientowali, że oglądają kolejną część w jakiejś dłuższej serii. Być może niektórzy widzowie potraktują podobne podejście jako pozytyw, ale perspektywa zagorzałych fanatyków MCU na pewno będzie skrajnie odmienna. I osobiście nie będę się jej dziwić.

Dlatego trudno pozbyć się wrażenia, że „Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni” finalnie jawi się jako dzieło okropnie nierówne. Z jednej strony naprawia wiele negatywnych aspektów MCU (choć nie wszystkie, w niektóre pakuje się totalnie bezrefleksyjnie), a z drugiej ignoruje mnóstwo rzeczy, które uczyniły łączone uniwersum Marvela czymś naprawdę wyjątkowym. Albo komuś zabrakło odwagi do uczynienia realnego kroku w nowym kierunku, albo szefowie studia nie zapanowali nad zakusami reżysera i scenarzystów, którym marzyło się zrobienie klasycznego filmu wuxia. Tak czy inaczej, „Shang-Chi” zatrzymał się gdzieś pośrodku. Czy czyni go to nieudanym filmem? Tego bym nie powiedział, bo jako rozrywkowy blockbuster sprawdza się nieźle. Natomiast z pewnością czyni filmem do względnie łatwego skonsumowania i równie szybkiego zapomnienia. Nie jestem pewien, czy właśnie o to chodziło Marvelowi.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA