„Czarna Wdowa” to okropnie leniwy i głupi prequel MCU. Marvel zrobił film, któremu nawet nie chce się próbować
„Czarna Wdowa” to wyczekiwany od dwóch lat premierowy film 4. fazy Marvel Cinematic Universe. Produkcja poświęcona przeszłości tytułowej bohaterki miała przynieść widzom wiele radości, ale Marvel poszedł w okropnie leniwą i z każdą mijającą minutą coraz głupszą historię. A zaczęło się całkiem obiecująco.
OCENA
Uwaga! Poniższa recenzja zawiera spoilery z fabuły „Black Widow”. Naszą drugą recenzję bez szczegółów fabularnych znajdziecie na Spider's Web.
Od ostatniego filmu Marvel Cinematic Universe minęły właśnie dwa lata i piętnaście dni. Przez cały ten czas fani superbohaterów należących do Disneya musieli zadowolić się kilkoma mniej lub bardziej udanymi serialami, ale ich największym marzeniem był jak najszybszy powrót do kin. Nie dziwi więc, że w międzyczasie „Czarna Wdowa” obrosła dziesiątkami oczekiwań, fabularnych teorii i przewidywań. Być może żaden film, bez względu na jego jakość, nie byłby w stanie udźwignąć tego ciężaru. Być może skromne początki 4. fazy MCU po prostu nie pasują do rozbuchanych po „Avengers: Koniec gry” nadziei widowni. Wszystko to jest możliwe.
Nie zmienia to jednak mojego podejścia do filmu wyreżyserowanego przez Cate Shortland. Dlaczego? Nie mogę wybaczyć „Czarnej Wdowie” tego, że nawet nie podjęła rękawicy. To film, który de facto mógłby się nie zdarzyć, a i tak nie zmieniłoby to niemal niczego z perspektywy szerszej fabuły MCU. Nie spełniono oczekiwań dotyczących ani szpiegowskiej przeszłości Black Widow, ani otwarcia na nowe historie 4. fazy. Nawet „Kapitan Marvel” miała większy wpływ na uniwersum, a to naprawdę o czymś świadczy.
Czarna Wdowa film – recenzja ze spoilerami:
To scenariuszowe lenistwo widać od pierwszych scen filmu, który rozgrywa się między wydarzeniami z „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” i „Avengers: Wojna bez granic”. Twórcy „Czarnej Wdowy” zapewne słusznie zakładają, że nie muszą tłumaczyć swoim fanom, co wydarzyło się w obu tych produkcjach, ale ten kompletny brak zainteresowania, by w jakikolwiek ciekawszy czy głębszy sposób powiązać prequel z resztą uniwersum, od razu rzuca się w oczy. Podobnie jak brak mocnych postaci, które mogłyby wystąpić w roli cameo. Kiedyś w takiej roli wystąpiliby Kapitan Ameryka, Bruce Banner, Nick Fury czy przynajmniej agent Coulson. Dzisiaj Marvelowi zostaje taki bohater jak sekretarz Thaddeus Ross. Z całym szacunkiem, ale pokazuje to od samego początku słabość 4. fazy.
Natasza Romanoff (w tej roli jak zawsze Scarlett Johansson) bez większego problemu unika zasadzki Rossa i odcina się od superbohaterskiej przeszłości po wybuchu konfliktu wewnątrz Avengers. Nie zazna jednak spokoju zbyt długo, bo po wielu latach dogoni ją jej własna przeszłość. Przy czym nie do końca będzie to przeszłość, którą wielu widzów mogło sobie przed seansem wyobrażać. Jeśli liczyliście na bardziej poważną opowieść o mrocznej stronie działalności szpiegowskiej Czarnej Wdowy, to czeka was zawód. Słynna robota w Budapeszcie zostaje tutaj wspomniana, ale raczej na marginesie. Zamiast tego scenarzyści zatrudnieni przez Marvel Studios wpadli na pomysł smutnej historii dwóch małych dziewczynek wychowywanych przez parę radzieckich szpiegów.
Rodzina to główny wątek „Black Widow” i zarazem ten, który wypada w filmie najlepiej.
Dzieje się tak za sprawą dwójki nowych aktorów, którzy wcielają się odpowiednio w Yelenę Belovą i Red Guardiana. Florence Pugh i David Harbour świetnie poradzili sobie z przydzielonym im materiałem, a w wielu scenach było czuć chemię nie tylko między nimi, ale też Scarlett Johansson. Można kręcić nosem, że Belova to w zasadzie Czarna Wdowa tylko bardziej rosyjska (cała 4. faza MCU ma z tym duży problem). Można żałować, że Red Guardian został sprowadzony w zasadzie tylko do roli komediowej i jeśli chodzi o akcję miał bardzo niewiele do pokazania. Ale tak naprawdę każdy z obecnością tej dwójki na ekranie może się podobać. Nawet ich żarty przeważnie stoją na wyższym poziomie niż standardowy dowcip a la Marvel Cinematic Universe.
Osobiście bardzo żałuję jednak, że Marvel nie zdecydował się pójść nieco ostrzej i naprawdę skupić się na wczesnych latach działalności Czarnej Wdowy. Może nawet pokazać ją w nieco niedwuznacznym świetle, co w komiksach przecież wielokrotnie się zdarzało. Niestety, tak się nie stało. Zamiast tego „Czarna Wdowa” opowiada o wykorzystywaniu niewinnych dziewczynek, siostrzanej miłości na wieki wieków i przeciwniku tak radzieckim w swojej radzieckości (plus tak banalnym w swojej banalności), że zawstydziłby wrogów Bonda. Zarządzający Czerwonym Pokojem Dreykov jest bezapelacyjnie jednym z najgorszych antagonistów w historii MCU, a działający jako jego prawa ręka Taskmaster wypada nawet gorzej.
Od premiery „Iron Mana” minęło już 13 lat, a Dom Pomysłów nadal nie potrafi lub raczej nie chce wyjść poza schemat. Na przestrzeni wszystkich poprzednich faz dostawaliśmy w większości antytezę bohatera filmu (czyli złą postać mającą identyczne moce do tej dobrej) lub generycznych niszczycieli światów. Na liście znajdziemy kilka wyjątków, ale Dreykov i Taksmaster zdecydowanie do nich nie należą. Zwłaszcza fani tego drugiego wściekną się na to, jak Marvel Studios potraktowało posiadającego fotograficzną pamięć najemnika. To reinterpretacja komiksowego bohatera godna Deadpoola z „X-Men Geneza: Wolverine” i równie tragiczna w skutkach.
Taskmaster ponosi porażkę jako postać, bo to sterowany z zewnątrz dron, a nie bohater z krwi i kości. Ale jest też druga kwestia.
Akcja w „Black Widow” po prostu nie stoi na szczególnie wysokim poziomie. Wbrew zapowiedziom i zwiastunom nie ma jej w filmie dużo i trudno nazwać ją szczególnie ekscytująca. Na liście znajdziemy wstępny pojedynek nocą, niezły (choć w dużej mierze generyczny) pościg samochodowy, skupioną głównie na humorze scenę ucieczki z więzienia i dwa finałowe starcia trwające po kilkadziesiąt sekund każda. Po części problemem jest tu świadomość, że Czarnej Wdowie nic się tutaj nie wydarzy, bo przecież umiera dopiero za kilka lat w „Avengers: Endgame”, ale z tym Marvel musiał liczyć się od samego początku. Gorzej, że nie był w stanie wykreować przeciwników godnych tak popularnej postaci. Inne wdowy działające dla generała Dreykowa mają wyprane mózgi, zaś Taksmaster to bardziej maszyna niż człowiek. Jak się ekscytować toczonymi między nimi pojedynkami?
„Czarna Wdowa” to mniej więcej do połowy projekcji był niezły film akcji z elementami szpiegowskiego thrillera. W dużej mierze pozbawiony stawki i odpowiedniego suspensu, ale mimo wszystko przyjemny dla oka. Plus mogący się pochwalić naprawdę niezłą chemią między dwoma głównymi bohaterkami. Niestety, im dalej w las, tym fabuła staje się głupsza i głupsza. W tym sensie może więc dobrze, że właściwie wszyscy jej uczestnicy zostają wraz z końcem filmu schowani przez Marvela do szuflady. Może kiedyś da się komuś z nich własny serial na Disney+, ale do tego czasu właściwie nie istnieją dla reszty tego świata.
Najbardziej zagorzali fani Marvel Cinematic Universe być może nie będą się tym przejmować, ale z mojej perspektywy jest coś przerażającego w filmie należącym do szerokiego, przeplatającego się uniwersum, z którego tylko scena po napisach ma dla tego świata jakiekolwiek znaczenie. Reszta to postscriptum, a powinno być raczej na odwrót. Gdyby sama historia z przeszłości Czarnej Wdowy była lepsza, to oczywiście mógłbym chwalić film Cate Shortland od tej strony. Finalnie sam związek z MCU nie miałby pewnie tak wielkie znaczenia, ale problem w tym, że sam film jest okropnie przeciętny i leniwy zarówno jako oderwana od całości historia, jak i część większej opowieści. Marvelowi udało się ponieść absolutną porażką na obu tych frontach.