„Kapitan Marvel” właśnie trafia do mojego TOP 5 najgorszych filmów Marvela. Girl power to za mało
Oczekiwania związane z premierą pierwszego solowego filmu MCU poświęconego superbohaterce były ogromne. Film jeszcze przed premierą spotkał się z atakami trolli. A najgorsze w tym wszystkim jest, że ich nieuprawniona krytyka znalazła odzwierciedlenie w samym filmie. Bo „Kapitan Marvel” to dzieło nieudane na bardzo wielu poziomach.
OCENA
Uwaga! W poniższej recenzji znalazły się szczegóły fabuły „Kapitan Marvel”. Recenzję bezpoilerową znajdziecie tutaj.
„Wonder Woman” od DC pokazała w 2017 roku, że solowy film o superbohaterce może być nie tylko udanym dziełem (co było oczywiste), ale też kasowym hitem (w co wiele osób wątpiło). Dlatego po długich latach oczekiwania konkurenci z Marvela w końcu zdecydowali się dać szansę jednej ze swoich postaci kobiecych. Wyzwanie było o tyle trudniejsze, że postanowiono zrobić film o Kapitan Marvel, która wcześniej nie zagościła w Marvel Cinematic Universe nawet na moment. Wydawało się jednak, że kto jak kto, ale Kevin Feige i jego współpracownicy podołają wyzwaniu. Niestraszne produkcji były nawet kontrowersje i ataki negatywnie nastawionego fandomu.
„Kapitan Marvel” zaczyna się niczym rasowy thriller detektywistyczny. Główna bohaterka filmu, nazywana Vers (Brie Larson) przez swoich pobratymców z rasy Kree, nie pamięta niemal nic ze swojej przeszłości. Mimo ogromnej mocy nie potrafi nad nią panować, ale Najwyższy Intelekt pozwala jej wybrać się na pierwszą misję ze swoją drużyną. Grupa dowodzona przez Yon-Rogga (Jude Law) dostaje zadanie odnalezienia swojego szpiega na planecie rządzonej przez okrutnych Skrullów. Problem w tym, że misja okazuje się zasadzką zastawioną na Vers.
Odpowiedź na pytanie, do czego Talosowi i pozostałym Skrullom jest potrzebna Kapitan Marvel najlepiej pozostawić w ramach niespodzianki. Początkowo wydaje się zresztą, że duetowi reżyserskiemu Anna Boden-Ryan Fleck zależy na powolnym odkrywaniu przeszłości Vers wraz z widzami. Dosyć szybko porzucają jednak otoczkę tajemnicy i skupiają się na dwóch elementach - relacji Kapitan Marvel z Nickiem Fury'm i scenach akcji między bohaterką i Skrullami.
O ile ten pierwszy element działa całkiem dobrze, o tyle pod względem choreografii walk „Kapitan Marvel” znajduje się daleko za najlepszymi filmami MCU.
Widzowie nie znajdą tu scen dorównującym „Kapitanowi Ameryce: Wojnie bohaterów” czy „Avengers: Wojna bez granic”. Twórcy nowego filmu Marvela bardzo hojnie korzystają z CGI, trzęsącej się kamery i zbliżeń na pojedynkujących się bohaterów, ale brakuje w ich działaniach pomysłu i świeżości. Absolutnie żadna sekwencja nie robi wrażenie ani pod względem wizualnym, ani montażowym. Twórcy „Kapitan Marvel” wywodzą się z kina artystycznego i dlatego znacznie lepiej idzie im z budowaniu relacji między bohaterami.
Niestety, wbrew oczekiwaniom to nie Carol Danvers, a odmłodzony Nick Fury gra w tym układzie pierwsze skrzypce. Samuel L. Jackson wyraźnie czerpie ogromną radość z grania Fury'ego. Zwłaszcza, że do tej pory jego rola przeważnie ograniczała się do dowodzenia członkami T.A.R.C.Z.Y. i dawania rad Avengersom. Tutaj ma znacznie większą swobodę działania i nie boi się korzystać z różnych elementów swojego aktorskiego emploi. Jeżeli „Kapitan Marvel” można nazwać filmem komediowym, to głównie dzięki niemu. Dobrze radzi sobie również Ben Mendelsohn, który nadaje Talosowi cech bardzo rzadko widywanych u antagonistów filmów Marvela.
Tutaj dochodzimy jednak do tytułowej bohaterki, czyli Carol Danvers. I elementu girl power, który zdominował ostatni akt filmu.
Nie sposób opowiedzieć o największych problemach „Kapitan Marvel” bez zdradzenia najbardziej oczywistego twistu w historii filmów Marvela. Wiele osób słusznie domyśliło się jeszcze przed premierą, że Yon-Rogg i Kree okazują się prawdziwymi przeciwnikami bohaterki. Ta zmiana nadała interesującej dynamiki postaci Talosa i motywacjom Skrulli, ale nie jest w żaden sposób zaskakująca. Jude Law nie próbuje tego nawet ukrywać swoją grą. Jego rola jest płaska, a imperium Kree zachowuje się źle po prostu dlatego, że jest złe.
Twórcy filmu są bowiem za bardzo zajęci pokazywaniem, jak fantastyczna, odważna, niepokorna i fajna jest Carol Danvers, by poświęcić choć minutę odkrycie choć szczątka osobowości jej przeciwników. Kapitan Marvel to zresztą najbardziej wymuszona kreacja bohaterki w ostatnich latach. Niewielu bohaterów Marvela otrzymuje tak wiele dowcipnych kwestii w jednym filmie i niewielu jest tak bardzo niezabawnych. Humor zawsze jest kwestią subiektywną, ale jeśli sala wypełniona ludźmi nie śmieje się ani razu z żartów Danvers, to coś jest na rzeczy. Dialogi na pewno nie pomagają Brie Larson, ale ona z kolei ogranicza się do rzucania kilku identycznych triumfujących min. Zdecydowanie nie jest to najlepsza rola w dorobku zdobywczyni Oscara za „Pokój”.
Reżyserzy produkcji starają się za wszelką cenę pokazać, że bohaterka może być fajna. Już w samej podstawie tego założenia leży błąd.
To oczywiste, że kobiece postaci potrafią robić olbrzymie wrażenie. Istnieją dziesiątki filmów i seriali, które to potwierdzają. Każda postać musi sobie jednak czymś zasłużyć na podziw i uwielbienie. Danvers to swoiste połączenie Ellen Ripley, Mavericka z „Top Guna” i Hana Solo. Twórcy „Kapitan Marvel” zapomnieli jednak, że każda z tych postaci przeszła jakąś przemianę.
Ripley dopiero pod koniec swojej walki z Obcym znalazła swoją odwagę, która pozwoliła jej dowodzić w sequelu. Maverick musiał odrzucić pychę i tanie sztuczki, by stać się prawdziwym bohaterem. A Han Solo z początku był całkiem nieprzyjemną postacią. Dopiero gdy pokazał, że zależy mu na innych, to zaczęliśmy poznawać inne elementy jego postaci. Carol Danvers zachowuje się identycznie jako pilotka myśliwca, członkini Kree i samodzielna wojowniczka. Nie zmienia się ani w oczach widza, ani swoich własnych.
Spełniły się obawy fanów Marvela, którzy zastanawiali się, czy Kapitan Marvel nie zaburzy układu sił w MCU.
Ostatni akt, w którym bohaterka zaczyna wierzyć w siebie i osiąga pełnię własnej potęgi (tak, wiara w siebie wystarcza), pokazuje, jak nie należy tworzyć emocjonujących scen akcji. Bohaterka staje się tak potężna, że pokonanie całej armady Kree zajmuje jej kilkadziesiąt sekund. Jeżeli Rękawica Nieskończoności faktycznie została zniszczona po pstryknięciu Thanosa (a na taką wygląda na trailerze „Avengers: Koniec gry”), to naprawdę trudno wyobrazić sobie układ, w którym Kapitan Marvel nie pobije Szalonego Tytania w równie krótkim czasie.
Wszystkie te elementy sprawiają, że „Kapitan Marvel” jest dziełem równie frustrującym, co nudnym. To kino rozrywkowe, które polega tylko na sile swoich aktorów, a ci mają często ręce związane przez przeciętny scenariusz. Filmy o superbohaterkach stać na znacznie więcej, to oczywiste. Tak samo jak produkcje MCU. Film Boden i Flecka nie jest ani udanym dziełem feministycznym, ani adaptacją komiksu. Pozostaje mieć nadzieję, że film o Czarnej Wdowie okaże się lepszy.