W piątek 5 listopada w polskich kinach debiutuje film "Eternals". Fani Marvela mają powody do obaw, bo produkcja Chloe Zhao jest pierwszym "zgniłym" tytułem z serii Marvel Cinematic Universe. Czy zasłużenie? Problem z ocenianiem superbohaterskiego kina jest głębszy.
Na samym wstępie muszę podkreślić, że to nie jest recenzja "Eternals". Miałem już okazję oglądać nowy film Marvela, ale na moją spoilerową opinię przyjdzie jeszcze czas. Nie ma po prostu sensu psuć polskim widzom doświadczenia pierwszego zetknięcia się z nieśmiertelnymi superbohaterami, którzy służą Celestialom. Na Rozrywka.Blog znajdziecie zresztą recenzję autorstwa Piotra Grabca, który podzielił się swoimi wrażeniami z "Eternals" bez spoilerów fabularnych.
Jeszcze przed polską premierą 26. produkcji Marvel Cinematic Universe jest jednak o niej bardzo głośno. Głównie ze względu na fatalny wynik na popularnej platformie Rotten Tomatoes. "Eternals" dorobili się tam średniej na poziomie zaledwie 52 proc. na bazie 203 recenzji z całego świata. To zdecydowanie najgorszy wynik ze wszystkich pełnometrażowych tytułów Marvel Studios. Niechlubny rekordzistami do tej pory były "Thor: Mroczny świat" z wynikiem 66 proc., "The Incredible Hulk" z 67 proc. oraz "Iron Man 2", który na bazie 304 recenzji dorobił się średniej 72 proc.
Żaden film Marvel Cinematic Universe przed "Eternals" nie został oznaczony ikoną zgniłego pomidora.
Mimo to zapewniam was, że "Eternals" najzwyczajniej w świecie nie zasługuje na miano najgorszej części MCU. To wręcz absurdalne, że akurat ta produkcja tak mocno dostała w skórę od zagranicznych krytyków. Bynajmniej nie twierdzę, że Chloe Zhao przygotowała świetną i głęboko angażującą produkcję. Wręcz przeciwnie, ale to bądź co bądź kompetentnie przygotowany film, inaczej niż chaotyczna i głupawa "Czarna Wdowa", nudny do bólu "Thor", obraźliwy w stosunku do fanów "Iron Man 3", zupełnie nieinteresujący "Iron Man 2", pod każdy względem fatalny "The Incredible Hulk" czy nijaka i łopatologiczna "Kapitan Marvel".
Wymieniłem tylko kilka naprawdę słabych filmów Marvela, ale przecież produkcji zasługujących na zgniłego pomidora było od Kevina Feiga i spółki znacznie więcej. Rzecz w tym, że Marvel Studios bardzo długo dostawało totalną taryfę ulgową od amerykańskich recenzentów. Nie była to wcale tylko i wyłącznie teoria spiskowa fanów DC obrażonych na (przeważnie zasłużone) słabe oceny ich uniwersum. Marvel i Disney długo mogły liczyć na wsparcie z wielu różnych powodów. Pytanie, czy właśnie dobiegł kres tego trendu. A jeśli tak, to dlaczego?
"Eternals" cierpi z powodu zmęczenia gatunkiem, fatalnego startu 4. fazy Marvela i kompletnie nieznanych bohaterów.
Można powiedzieć, że Marvel trochę sam jest sobie winny. Skala jego wcześniejszego sukcesu długo przytłaczała, ale MCU wraz z "Avengers: Koniec gry" doczekało się nomen omen końca. Opowiadana przez ponad dekadę historia znalazła swoje emocjonalne i fabularne rozwiązanie. Większość przedstawionych w tym czasie bohaterów pokazała się w całej swojej okazałości w walce z Thanosem i mogła "przejść na emeryturę". Disney nigdy w życiu nie mógł jednak pozwolić, żeby ta maszynka do drukowania pieniędzy tak łatwo zamknęła swe wrota. "Spider-Man: Daleko od domu" przyniósł ze sobą pytanie: "Co dalej?", które przez miesiące pandemii trzymało w swej garści wielu widzów i krytyków (ci drudzy też przecież często są fanami superbohaterów).
Po kilku miesiącach od powrotu Marvel Cinematic Universe można już z pełną świadomością stwierdzić, że ten powrót nie był wart naszej cierpliwości. Ze wszystkich trzech tegorocznych filmów Marvel Studios zdecydowanie najlepszy jest "Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni", ale to też w żadnym razie arcydzieło, raczej niezłe rozrywkowe kung fu zaskakująco słabo powiązane z szerszym uniwersum. O licznych wadach "Czarnej Wdowy" pisałem wielokrotnie, a z kolei "Eternals" okazują się w zasadzie nikomu niepotrzebnym tytułem. W innym wypadku ta aura delikatnego znużenia wywołana przez powtarzalność marvelowskiego schematu zostałaby pewnie wybaczona przez wielu recenzentów.
Oglądanie na dużym ekranie takich bohaterów jak Iron Man, Hulk, Kapitan Ameryka, Czarna Wdowa czy Thor było dziecięcym marzeniem tysięcy fanów.
Jak wielu z nas czekało jednak na Ikarisa, Thenę czy Black Knighta? Nawet współtwórca tego ostatniego Roy Thomas w niedawnym wywiadzie dla portalu Comicbook.com nie może się nadziwić, że ktoś taki doczekał się hollywoodzkiego debiutu. Mowa przecież o bohaterze z 3. ligi Marvela, który nigdy nie osiągnął przesadnej popularności nawet wśród czytelników komiksów. Oczywiście w przeszłości bywały sytuacje, gdy filmowa adaptacja pomogła narodzić się kultowi danej postaci czy grupy.
Tak było choćby w przypadku Strażników Galaktyki, którzy przed filmem nie cieszyli się wielkim zainteresowaniem fanów Domu Pomysłów. Różnica jest taka, że w okresie 2. fazy Marvel decydował się na jeden taki "ślepy" strzał. Gdyby produkcja Jamesa Gunna nie odniosła sukcesu, to nic wielkiego by się nie stało. Główny ciężar na swoich barkach ponieśliby Iron Man i inni Avengers. Teraz zaś dostaliśmy kompletnie niepowiązany z niczym prequel o Czarnej Wdowie, solowy film o niszowym Shang-Chim oraz Eternals. Taryfa ulgowa skończyła się wraz ze zmęczeniem widzów i osobiście mam coraz większe wątpliwości, czy "Spider-Man: Bez drogi do domu" zdoła odrodzić dawny czar MCU.