Tęsknicie za dobrą „Mulan” i Disneyem w stylu „Króla Lwa”? Film „Raya i ostatni smok” w świetnym stylu wraca do korzeni wytwórni
„Raya i ostatni smok” to nowy film studia Walt Disney Animation, które w ostatnich latach zasłynęło głównie „Zwierzogrodem” i „Krainą lodu”. Produkcja sięga jednak głębiej do korzeni animacji i zamiast naśladować Pixara próbuje opowiedzieć wciągającą opowieść przygodową. Wychodzi zaskakująco dobrze.
OCENA
Polscy fani animacji Disneya musieli sporo poczekać na premierę filmu „Raya i ostatni smok”, bo z powodu pandemii koronawirusa kilkukrotnie ją przekładano, a legalnego dostępu do serwisu Disney+ wciąż nie mamy. Po obejrzeniu produkcji w reżyserii Dona Halla i Carlosa Lopeza Estrady mogę jednak solennie wam obiecać, że warto było czekać. I to nie tylko przez okres pandemii, bo „Raya i ostatni smok” to film, jakiego ta wytwórnia nie stworzyła od dawna. Zamiast ciągłego powtarzania metody Pixara Disney w końcu postanowił zrobić coś w swoim stylu z lat 90. Powtarzanie motywów z tej dekady nie jest we współczesnym Hollywood niczym dziwnym, ale akurat w przypadku animacji taki wybór jest całkiem mile widziany.
Ostatnie dwadzieścia lat pełnometrażowej animacji było zdominowane przez studio Pixar, mniej lub bardziej udanych naśladowców „Shreka” i pojedyncze próby zrobienia czegoś oryginalnego (pod tym względem szczególnie wybili się Phil Lord i Christopher Miller). Studio Walt Disney Animation przeżywało w tym czasie olbrzymi kryzys tożsamości, liczne porażki i stopniowe odrodzenie rozpoczęte przez „Ralpha Demolkę” i „Krainę lodu”. Nie mogę jednak o sobie powiedzieć, że jestem wielkim fanem animowanych filmów Disneya nawet z tego ostatniego okresu. W większości nagminnie powtarzały one schematy używane przez kolegów po fachu z Pixara (po drodze dorzucając czasem tylko jedną lub dwie księżniczki). Co przecież wcale nie było zawsze utożsamiane z Disneyem, który w latach 90. wypuścił takie tytuły jak „Aladyn”, „Król Lew”, „Herkules”, „Tarzan”, „Dzwonnik z Notre Dame” czy „Mulan”.
Film „Raya i ostatni smok” podąża szlakiem wytyczonym przez wymienione tytuły.
Główna bohaterka jest księżniczką Serca – jednego z pięciu pięciu mniejszych królestw składających się kiedyś na wielką Kumandrę. Złote czasy tej krainy skończyły się wraz z przybyciem bezrozumnych demonów zwanych Druunami zamieniających wszystko na swojej drodze w kamienne posągi. Powstrzymać najeźdźcy nie były w stanie nawet zaprzyjaźnione z ludźmi smoki. Udało się to dopiero w ostatnim desperackim ataku, gdy ostatnia smoczyca zwana Sisu zamknęła swoją magię w potężnym krysztale i wygnała wszystkich Druunów. Nie powstrzymało to jednak mieszkańców Kumandry przed podzieleniem się na mniejsze grupki skupione wokół Serca, Grzbietu, Ogona, Szpona i Kła.
Ojciec Rayi pragnie pogodzić zwaśnione królestwa i dlatego zaprasza delegację z każdej części na wielki bankiet organizowany w Sercu, gdzie znajduje się też kryształ stworzony przez Sisu. Wszystko wydaje się iść w odpowiednim kierunku aż do momentu, gdy Raya obdarza zaufaniem niewłaściwą osobę. Sprowadzając tym samym apokalipsę Druunów na wszystkie pięć krain. Od tej chwili uratować jej świat może tylko ostatnia smoczyca.
Początkowo wydaje się, że poszukiwanie Sisu będzie głównym wątkiem filmu, ale w rzeczywistości tak nie jest. Disney stawia tu bardziej na pracę zespołową.
Bo choć Raya zaczyna swoją przygodę niemal w pojedynkę (towarzyszy jej tylko służący za środek lokomocji przyjacielski stwór o imieniu Tuk Tuk), to najważniejszym motywem całej tej opowieści jest scalenie rozbitych części Kumandry, dzięki zaufaniu. Widzowie towarzyszą więc tytułowej bohaterce i Sisu przez kolejne królestwa, gdzie zyskują następnych towarzyszy. Cała historia jest z tego powodu dosyć schematyczna, ale raczej nie zwraca się na to uwagi. Bo bohaterowie są na tyle ciekawi i zróżnicowani, że w ich obecności właściwie nie sposób się nudzić. Szczególnie pozytywne wrażenie robi Raya, która szybko stała się jedną z moich ulubionych disneyowskich bohaterek.
Nie jest to żaden chodzący ideał, a raczej postać bardziej w stylu Simby. Raya chce dobrze dla swojej rodziny i królestwa, ale jej naiwność i uparta natura doprowadzają świat na krawędź zagłady. Jednej i drugiej cechy będzie musiała pozbyć się w trakcie swojej podróży, by dać sobie w ogóle szansę na odzyskanie dawnego życia. To wyjątkowo disneyowskie przesłanie na temat zaufania w starszych uszach zabrzmi być może nieco cukierkowo, ale „Raya i ostatni smok” nie przedstawia tego wcale jako łatwego procesu. Na zaufanie trzeba zasłużyć, a krążące między krainami stereotypy wcale tego nie ułatwiają. Dzięki czemu fabuła nowej animacji nie sprawia wrażenia banalnej, a przy tym nie traci nic ze swojego przesłania.
„Raya i ostatni smok” to nie jest idealny film, ale zbliża się do poziomu najlepszych produkcji Disneya.
Od strony technik animacji to bardzo standardowe dzieło, które nie wyróżnia się jakoś wybitnie od żadnej ze strony. Momenty przedstawiające przeszłość Kumandry zostały zrealizowane innym stylem, co w normalnych okolicznościach bym bardzo pochwalił. Ale ponieważ dostajemy ten popis na samym początku, to sekwencja nie wywołuje efektu inności. Nie oznacza to oczywiście, że „Raya i ostatni smok” to film brzydki. Wręcz przeciwnie, ale przy olbrzymim budżecie Disneya i komfortowych warunkach pracy, nie jest to już niczym niezwykłym. Warstwa dźwiękowa też nie zapada jakoś wyraźnie w pamięć. Na Zachodzie film wywołał kontrowersję z powodu braku aktorów pochodzących z południowo-wschodniej Azji, ale przy polskim dubbingu ta kwestia schodzi na bardzo daleki plan.
Trudno też szczególnie wyróżnić antagonistów tej produkcji. Druuny to bezosobowa siła natury, której interakcja z ludźmi nie wychodzi poza zamienianie ich w kamień. Samo wyjaśnienie ich pojawienia się w Kumandrze nazwałbym zaś dosyć leniwym. Lepiej wypada księżniczka Namaari będąca rywalką i w dużej mierze przeciwieństwem Rayi. Pojedynki obu wojowniczek robią duże wrażenie, bo nie tylko stanowią dramaturgiczny szczyt dla postępującej fabuły, ale też ich choreografia wypada fantastycznie. Ale jednocześnie Namaari jako postać sama w sobie wypada dosyć płasko. Zdecydowanie nie postawiłbym jej obok Skazy, Jafara czy Hadesa na liście najlepszych złoczyńców Disneya.
Natomiast te uwagi nie zmieniają faktu, że „Raya i ostatni smok” to ekscytujący i interesujący film przygodowy zainspirowany kulturą południowo-wschodniej Azji. Obejrzenie go przywołuje wspomnienia bardziej klasycznych opowieści wytwórni Disney, ale ten tytuł broni się sam w sobie jako kompetentna historia zdolna przemówić do serc i umysłów. Nie mam wątpliwości, że warto wybrać się na nią do kina, choć konkurencja w repertuarze jest spora. Z jednej strony „Luca” Pixara, z drugiej „Tom i Jerry” Warner Bros. (nasze recenzje obu tytułów znajdziecie odpowiednio TUTAJ i TUTAJ). Moim zdaniem nowa animacja Walt Disney Animation przewyższa jednak oba te tytuły, więc pomimo pewnej egzotyczności warto dać jej szansę.
- Czytaj także: Disney ostatnio nie jest wolny od kontrowersji. Ostatnio internetowe dyskusje wywołały angaż do głównej roli w aktorskiej „Królewnie Śnieżce” i zmiana nazwy statku Boby Fetta.