REKLAMA

Żenua story. Oceniamy "Krime Story. Love Story"

"Krime Story. Love Story" już na ekranach kin. To komedia gangsterska twórców "Procederu" i "Gierka", w której, zgodnie z tytułem, zbrodnia i miłość mają grać w jednym rytmie. Czy tak rzeczywiście jest? Jak wypada adaptacja książki Marcina "Kali" Gutkowskiego? Dowiecie się z naszej recenzji.

krime story love story premiera recenzja
REKLAMA

Michał Węgrzyn przygotował dla nas sporo atrakcji w swoim "Krime Story. Love Story". Film rozpoczyna się od pościgu ulicami Warszawy. Realizacja tej wyraźnie inspirowanej "Francuskim łącznikiem" sceny pozostawia jednak widza z bólem głowy. Kamera trzęsie się na wszystkie strony, aż można poczuć mdłości. A to i tak jest przyjemniejsze, niż konfuzja, która nadchodzi potem. Bo twórcy dwoją się i troją, aby ich produkcja była nowoczesna, dynamiczna, efekciarska i napędzana hip-hopową energią. Nie wychodzi im to jednak najlepiej.

Zgodnie z tytułem mamy tu przede wszystkim historię gangsterską i miłosną. Nie spodziewajcie się jednak czegoś na kształt "Urodzonych morderców". Narracje z tymi wątkami połączone są na słowo honoru. Przez lwią część seansu podążamy za Krime'em, który wraz z najlepszym przyjacielem, po przydługiej ekspozycji, przyjmuje zlecenie, aby ukraść walizkę przykutą do ręki pewnego biznesmena. Jednocześnie raz na jakiś czas pojawiają się sceny z Kamilą imprezującą wraz ze swoimi licealnymi przyjaciółkami. Po co? Dlaczego? No kiedyś wątki te będą musiały się przeciąć, ale nie jest to "Maratończyk", abyśmy siedzieli jak na szpilkach czekając, aż z chaosu powstanie spójna całość. Zamiast tego nachodzi znużenie.

REKLAMA

Krime Story. Love Story - recenzja nowego filmu twórców "Procederu"

I nie zmienia tego fakt, że Węgrzyn co chwilę zmienia wektor swoich zainteresowań. Gangsterka przeplata się z teen drama i thrillerem o seryjnym mordercy, aby potem przejść w kino zemsty i w końcu w melodramat. Wolty gatunkowe przeprowadzane są z dozą podszytej nihilizmem ironii a la Quentin Tarantino. Bezsens ma tu być pełnoprawnym środkiem narracyjnym, a okazuje się pustym zabiegiem, mającym wyciągnąć twórców z tarapatów, kiedy sami pogubią się w swojej opowieści. Nie ma to nawet pastiszowego uroku filmu "Chłopaki nie płaczą".

Krime Story. Love Story - premiera - recenzja - zwiastun

Węgrzyn mnoży wątki, bohaterów i konteksty, ale nie potrafi złączyć ich w jedną całość. Ta opowieść rozpada się co chwilę, kiedy twórcy zamierzają nas czymś zaskoczyć. O ich nieudolności najlepiej świadczy wprowadzenie postaci Krzysztofa Kowalewskiego. Grany przez niego menel pojawia się co jakiś czas niczym nośnik suchych żartów w stylu Patryka Vegi, aby w końcu rzucić komunałem o "bożym planie" i w napisach zostać podpisanym jako Anioł. Aha, deus ex machina godne nawróconego... Patryka Vegi.

Krime Story. Love Story - czy warto obejrzeć nowy film twórców "Procederu"?

REKLAMA

Gwoździem do trumny "Krime Story. Love Story" jest Michał Koterski cytujący Edwarda Gierka. Rozumiecie? Oczko do widza, zmieniające się w przejaw artystycznego narcyzmu, bo przecież Węgrzyn zrobił "Gierka" z Koterskim w tytułowej roli. Oba filmy mają zresztą wiele ze sobą wspólnego. Wypełnione są dłużyznami i nic niewnoszącymi do fabuły scenami. Ich wartości można się co najwyżej doszukiwać w stylizacji.

Łatwo dać się filmowi oszukać i nawet zachichotać, kiedy twórcy wbijają szpilę domorosłym raperom, kiedy Adam Zdrójkowski nieumiejętnie składa rymy w amatorskim studiu. Bo "Krime Story. Love Story" wygląda ładnie. Dzięki dynamicznemu montażowi, zgrabnych zdjęciach i wpadającej w ucho ścieżce dźwiękowej, nie licząc kilku facepalmów, film ogląda się bez większego bólu. Cała jego hip-hopowa energia utyka jednak w sferze artystycznych pretensji. Jeśli więc przebijecie się przez powłokę produkcji, z pewnością zauważycie, że Węgrzyn co chwilę wypada z beatu i nawija wyjątkowo nierówno.

"Krime Story. Love Story" już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA