REKLAMA

Marvel oszukał fanów Kita Haringtona. To coraz częstszy problem

"Eternals" potwierdzili, że oszukiwanie widzów znanymi twarzami stało się prawdziwą plagą filmów superbohaterskich. Marvel przez cały okres promocji sugerował, że znany z "Gry o tron" Kit Harington odegra ważną rolę w produkcji. Tymczasem był tylko gloryfikowanym cameo bez wpływu na fabułę. To się zdarza coraz częściej.

eternals kit harington marvel film spider man
REKLAMA

Uwaga! Tekst zawiera szczegóły dotyczące roli Kita Haringtona w "Eternals".

Dzięki roli Jona Snowa w serialu "Gra o tron" KIt Harington stał się jednym z najpopularniejszych aktorów młodego pokolenia. Dlatego jego angaż w "Eternals" dla większości widzów był znacznie ważniejszą informacją niż udział w projekcie Angeliny Jolie, Kumaila Nanjianiego czy Salmy Hayek. Dawało to nadzieję, że po odejściu takich gwiazd jak Robert Downey Jr, Chris Evans czy Scarlett Johansson Marvel Cinematic Universe wciąż będzie w stanie przyciągać widzów mocnymi nazwiskami. Czy po obejrzeniu "Eternals" możemy potwierdzić tę hipotezę? Niestety nie. Powód jest prosty, ale wcale nie taki łatwy do przyswojenia. Marvel oszukał nas wszystkich.

Na długie miesiące przed premierą wiedzieliśmy, że Kit Harington wcieli się w rolę Dane'a Whitmana. W komiksach ten bohater nosi przydomek Black Knight i dzięki przeklętemu mieczowi stara się odzyskać utracony przez rodzinę honor. Wielu czytelników Marvela bardzo ucieszyło się z perspektywy włączenia tego bohatera w MCU, bo choć nie grał on nigdy pierwszoplanowej roli, to doczekał się wiernej grupy fanów. Wydawało się zresztą, że Whitman może wkrótce stać się kluczową postacią filmowego uniwersum.

REKLAMA

Po pierwsze sugerowało to zatrudnienie Haringtona, a po drugie coraz większa obecność fantastycznych elementów w MCU. Seriale "WandaVision" i "Loki", zapowiedziany debiut Blade'a, a także rosnące znaczenie Doktora Strange'a sugerują jednoznacznie, że magia, mitologia, potwory i fantastyka będą istotnym elementem 4. fazy Marvel Cinematic Universe. Komiksowy Black Knight od zawsze był powiązany z tym odłamem Domu Pomysłów. Należał choćby do powołanej przez Strange'a grupy Defenders zajmującej nadnaturalnymi i mistycznymi zagrożeniami. Wszytko to brzmi bardzo fajnie, ale rodzi pytanie: jaki związek wspomniane elementy mają z "Eternals"? Otóż absolutnie żadnego.

Kit Harington mógłby się nie pojawiać w "Eternals". Dane Whitman nie pełni tam żadnej roli.

Brytyjczyk zostaje przedstawiony stosunkowo wcześnie w historii jako nowy chłopak należącej do Eternalsów Sersi. W trakcie ataku inteligentnego Dewianta mężczyzna dowiaduje się więcej o tożsamości swojej wybranki i zakresie jej supermocy (choć część szczegółów zdradziła mu już wcześniej Sprite), ale sam nie odgrywa w walce żadnej roli. Po jej zakończeniu znika zaś na niemal cały film. Historia "Eternals" nie ma z nim absolutnie nic wspólnego, więc scenarzyści na siłę wymyślają króciutką scenkę rozmowy wideo między nim i Sersi, a potem wrzucają go znowu na kilkanaście sekund w finałowej sekwencji porwania przywódczyni Eternalsów przez Arishema.

Przesadą byłoby stwierdzenie, że Whitmana jest więcej w zwiastunie "Eternals" niż w samym filmie, ale nie grubą przesadą. To nie jest jego opowieść, stanowi do niej co najwyżej post scriptum czy nawet bardziej pojedynczy przypis. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby Marvel zachował informację o udziale Kita Haringtona dla wybranego grona i zaskoczył fanów takim cameo. W ten sposób nakierowałby odbiorców ku kolejnym produkcjom z MCU, ale nikt nie mógłby się poczuć oszukany. Niestety, Marvel Studios obrało inną strategię i epatowało aktorem z "Gry o tron" we wszystkich materiałach promocyjnych. Wystarczy spojrzeć na liczbę wywiadów udzielanych przez aktorów w ramach trwającej kampanii marketingowej. Tylko Gemma Chan grająca Sersi pojawiała się przed dziennikarzami częściej.

Nie myślcie, że tylko Marvel nabroił. DC też ma sporo za uszami.

Swego czasu mocno krytykowałem sposób, w jaki James Gunn rozprawił się z większości postaci w swoim "Legionie samobójców". Bezceremonialne zabicie większości z nich w pierwszych pięciu minutach wypadło słabo, bo przypominało tani chwyt mający na celu naciągnięcie fanów. Po co było przedstawiać w DCEU takich bohaterów jak Savant i Blackguard czy wracać do Kapitana Bumeranga z poprzedniego filmu, skoro każdy z nich ginie po kilkudziesięciu sekundach obecności na ekranie? I jak mogli się poczuć ich fani, którzy liczyli na większą rolę sugerowaną przez zwiastuny? DC miało dla nich bardzo niewiele poszanowania.

Kontrowersje wzbudza też liczba scen z Pingwinem w dwóch zwiastunach przyszłorocznego "Batmana". Słabiej zorientowani widzowie mogą odnieść wrażenie, że grany przez Colina Farrella przestępca pełni istotną rolę w scenariuszu. Tymczasem irlandzki aktor dawno temu w rozmowie z portalem Collider zaznaczył, że zagrał w zaledwie pięciu-sześciu scenach i będzie go widać na ekranie przez jakieś dziewięć minut filmu. Tymczasem oba trailery sugerują coś zupełnie innego. Rozumiem oczywiście chęć zachowania tajemnicy przez Chloe Zhao czy Matta Reevesa. Zwiastuny niejednemu widzowi zepsuły już radość z zaskakującej sceny. Dlatego twórcy z pewnością wolą włożyć do promocyjnego materiału mniej istotne sceny i bohaterów. Nie zmienia to jednak faktu, że Marvel i DC wykorzystują podekscytowanie fanów.

Czy możemy zaufać Marvelowi, że nie oszuka nas w "Spider-Man: Bez drogi do domu"?

Moim zdaniem nie. Wiara w uczciwość wielkich korporacji nie ma większego sensu. Ich szefowie lubią nakręcać emocje, bo one dają później wysokie zarobki w box office. Dlatego Marvel bawi się z fanami w grę dotyczącą powracających postaci w "Spider-Man: Bez drogi do domu" i pozwala na ciągłe spekulacje oraz przecieki/fotomontaże. Skąd wiadomo, że pojawienie się Zielonego Goblina oznacza powrót Willema Dafoe'a? Czy Norman Osborn będzie pełnić w tym filmie w ogóle istotną rolę? Co z Elektro i Sandmanem? Może oni też dostaną zaledwie gloryfikowane cameos?

REKLAMA

Nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić z całkowitą pewnością, ale emocje wciąż buzują i tylko to obchodzi Marvela. Jeżeli finalnie Andrew Garfield i Tobey Maguire nie powrócą do roli Spider-Mana, to firma wiele na tym nie straci. Zawsze może przecież powiedzieć, że ta informacja nigdy nie została oficjalnie potwierdzona. A jeśli obaj aktorzy pojawią się, ale tylko na moment, to dla Marvel Studios tym lepiej. Cóż z tego, że wielu fanów prawdopodobnie poczuje się zawiedzionych? W jakimś sensie sami będą sobie winni, bo dali się ponieść nadmiernym oczekiwaniom. Lepiej przyjąć postawę nieufności, bo w takim układzie zaskoczenie będzie przynajmniej pozytywne.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA