To dopiero niespodzianka – nowy „Legion samobójców” jest lepszy od poprzedniego. Zdradzę, komu możecie za to podziękować
„Legion samobójców: The Suicide Squad” po miesiącach oczekiwania pojawił się w kinach, ale nie wierzcie amerykańskim recenzentom zachwycającym się nad nowym filmem Jamesa Gunna. Wyszło lepiej niż poprzednio, lecz poprzeczka nie wisiała przecież za wysoko. Zespół Task Force X wciąż ma swoje problemy.
OCENA
Uwaga! Niniejsza recenzja zawiera spoilery. Pozbawioną szczegółów fabularnych ocenę „Legion samobójców: The Suicide Squad” znajdziecie na Rozrywka.Blog.
Filmowy dorobek firm Warner Bros. i DC w ostatnich pięciu latach był pełen wzlotów i upadków. Na każdy dobry projekt pokroju „Jokera”, „Shazam!” czy niedawnej „Ligi Sprawiedliwości Zacka Snydera” przypadały dwa o znacznie słabszej jakości. Jedną z najgorszych produkcji okazał się „Legion samobójców” w reżyserii Davida Ayera. Na temat niepowodzenia tamtego filmu powiedziano już wiele i nie ma wielkiego sensu teraz do tego wracać. Warto natomiast podkreślić, że według wszystkich zainteresowanych James Gunn miał obecnie znacznie więcej artystycznej swobody od swojego poprzednika. Co oznacza, że tak plusy, jak i minusy „The Suicide Squad” idą jednoznacznie na jego konto.
Widać to zresztą przez cały seans debiutującej dzisiaj produkcji. To wyraźnie dzieło twórcy „Strażników Galaktyki” i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Wiele ze słabości „Legionu samobójców” są w bardzo wyraźny sposób jego słabościami, ale nie ma co za bardzo wybiegać naprzód. Warto najpierw powiedzieć kilka słów o samej fabule, gdyż jest ona w jednocześnie okropnie przewidywalna i schematyczna oraz pełna szalonych zwrotów akcji. Co brzmi jak sprzeczność, ale tylko na pierwszy rzut oka. Rzecz w tym, że każdy twist nowego „Legionu samobójców” ostatecznie sprowadza ten film na z góry wytyczoną mu ścieżkę. I nie jest to z mojej strony pochwała.
„Legion samobójców” traktuje swoich bohaterów jak cele armatnie... przez jakieś 5 minut.
Twórcy produkcji DC poszli tutaj ewidentnie w ilość zamiast jakości. Nadmiar członków tytułowej drużyny dosyć jasno sugerował, że większość z nich nie dotrwa do końca (co zresztą potwierdzały przepełnione spoilerami zwiastuny). Tak faktycznie się stało, ale Gunn przeprowadził to w najnudniejszy możliwy sposób. Czyli najpierw bezceremonialnie wykosił 3/4 swojej obsady „dla heheszków”, a potem przeszedł do prawdziwej historii. Pomijając fakt, że w ten sposób de facto naciągnął fanów takich postaci jak Kapitan Bumerang czy Savant, to pokazał fundamentalny brak zrozumienia dla tego, czym powinien być Legion samobójców. Co w połączeniu z przeraźliwie nudną i dobijająco nieśmieszną Harley Quinn oraz Amandą Waller pozbawioną charyzmy znanej z komiksów i animacji, nie zwiastowało dobrze całej produkcji.
Na szczęście w następnych minutach „Legion samobójców: The Suicide Squad” robi się lepszy. Przede wszystkim za sprawą nowych w obsadzie Idrisa Elby, Johna Ceny, Danieli Melchior oraz Davida Dastmalchiana. Ta czwórka, wcielająca się odpowiednio w Bloodsporta, Peace-Makera, Szczurołapkę i Polka-Dot Mana wraz z King Sharkiem, stanowi głównych bohaterów filmu. Ich wzajemna relacja zostanie widzom przedstawiona dosyć zgrabnie i jest mniej cukierkowa niż członków Task Force X z 2016 roku. W momentach, kiedy wspomniani bohaterowie znajdują się na ekranie, wyraźnie czuć chemię między aktorami i bardziej swobodny nastrój sequela.
Wspomniana piątka dostaje zadanie zniszczenia tajnego kompleksu na południowoamerykańskiej wyspie Corto Maltese, w którym przez lata prowadzono projekt o pseudonimie Starfish. Wszystko oczywiście w imieniu działającego dla pokoju rządu Stanów Zjednoczonych. Umiejscowienie akcji filmu w tak przypadkowej lokalizacji (choć faktycznie pochodzącej z komiksów) zbliża film Gunna do superbohaterskich produkcji z połowy poprzedniej dekady, gdzie pisanie pod fanów nie miało aż tak znaczenia. Czy to lepiej? Trudno powiedzieć, bo przeciwnicy Legionu samobójców okazują się finalnie stereotypowi do bólu i gdyby nie oddzielny wątek Harley Quinn, to można by ich całkowicie wyciąć z fabuły.
Bloodsport i Peace-Maker trzymają ten film. A Harley Quinn ciągle sprowadza go do pełnego zatrzymania.
To w równym stopniu wina scenariusza i Margot Robbie. Twórcy „Legionu samobójców” nie mają na jej postać żadnego konkretnego pomysłu. Przed ponad połowę filmu tak naprawdę Harley nie ma żadnego znaczenia dla ogólnej fabuły, a później jej obecność też jest w zasadzie incydentalna. Natomiast australijska aktorka też sobie nie pomaga, bo prowadzi eks-dziewczynę Jokera na autopilocie. Jakby powrót do Quinn w „Legionie samobójców” tuż po nakręceniu „Ptaków Nocy” ją okropnie nużył. Dlatego nie daje od siebie prawie nic.
Kwestia Harley Quinn to najbardziej rzucający się w oczy przykład, ale cały film Gunna stanowi serię występujących naprzemiennie drobnych radości i irytacji. Idris Elba i John Cena zagrali razem bardzo zabawną scenę? Nie cieszcie się za szybko, bo w następnej Viola Davis roztrwania charyzmę Amandy Waller na drobne. King Shark zrobił coś zabawnego? Chwilę później z ust kogoś innego pada okropnie drętwy dowcip. Relacja między Szczurołapką i Bloodsportem wychodzi zaskakująco prawdziwie? Przykro mi, zaraz atmosferę popsuje powtórzony po raz trzeci z rzędu gag z Polka-Dot Manem. Finalnie nie przeszkadza to cieszyć się tym dosyć niezobowiązującym kawałkiem kina, ale też przeszkadza „Legionowi samobójców” wybić się ponad przeciętność.
W końcowym rozrachunku czyni to „Legion samobójców. The Suicide Squad” dziełem lepszym i bardziej naturalnym od poprzednika. Ale to żadne wielkie osiągnięcie.
Podróż z nowymi członkami Task Force X jest daleka od ideału. Poziom zaprezentowanych żartów stanowi sinusoidę, a filmowi Gunna przydałby się też po prawdzie jakiś lepszy antagonista. Z drugiej strony da się tutaj dostrzec też pewne elementy bliskie sednu drużyny zwanej szyderczo Legionem samobójców. Co fani tej grupy docenią, nawet jeśli z nieco kwaśnym grymasem. Zachwycać się tu nie ma czym, ale przesadnie psioczyć też nie ma na co. Ot, superbohaterski średniak, jakich na rynku w XXI wieku mnóstwo.